poniedziałek, 31 grudnia 2012

All in all.

Ostatni dzień starego roku to idealny czas na podsumowania. Zacznę więc od ostatnich dni, czyli święta, święta i po świętach. Kolejny rok z rzędu nie udało mi się poczuć magii świąt. Może to z braku śniegu? Śnieg na święta zawsze spoko, ale w inne dni już tak niekoniecznie. Przestały mnie bawić święta, bo teraz to tylko jedna wielka kuchenna zawierucha, tyle żarcia przygotować, że potem człowiek nawet nie ma siły tego jeść. Bieganie po sklepach i dzwonienie do ludzi z pytaniami co chcieliby dostać pod choinkę. Ja nie wiem, oni też nie wiedzą, więc sytuacja się komplikuje. Nie znamy się już tak dobrze. Nie chcemy się poznać nawet. Tyle dobrego, że w tym roku obyło się bez kłótni przy rodzinnym stole. A drugi dzień świąt jakby ktoś nie wiedział - moje urodziny. Nie dostaję już tortu, nie dostaję osobno prezentów pod choinkę i na urodziny. Po prostu kolejny rok minął i już mam 20 lat. Ale mentalnie czuję, że nie mam więcej jak 13. Skąd to wiem? Bo jak tylko do kin weszła nowa animacja od DreamWorks pt. "Strażnicy Marzeń", to już wiedziałam, że nie odpuszczę i pójdę do kina. No i poszłam. Nawet dwa razy. Najpierw lokator mnie zabrał w ramach prezentu przedurodzinowego, a drugi raz byłam z młodszą siostrą i kuzynką. I było super, ta animacja jest po prostu piękna. A ja cieszyłam się bardziej niż reszta dzieci na sali kinowej (do tego stopnia ma psychofaza się pogłębiła, że jak ujrzałam w McDonaldzie zabawki z Jackiem Frostem i Wielkanocnym Zającem - musiałam kupić Happy Meala). I tak to właśnie wyglądało. Młodsza siostra zabawkowego zestawu nie chciała, ale ja z kuzynką od razu po niego poszłyśmy i cóż z tego, że już ponad 20 lat na karku, jak nadal cieszą nas takie pierdoły. Chyba dotarłam do tego momentu w życiu, że robię wszystko, by wrócić do dzieciństwa. W poszukiwaniu straconego czasu.

Inne podsumowania, trochę szersza perspektywa. Ten rok 2012. Miał być koniec świata i w końcu końca nie było. Nie żebym spodziewała się czegoś innego, no ale przecież to święto ruchome i w przyszłym roku nie może go zabraknąć. Ten rok miał być dla mnie dobrym rokiem, ale niestety się nie udał. Nic przełomowego się w moim życiu nie wydarzyło, parę spraw się pogorszyło, ale głównie ludzie mnie zawiedli bardziej niż zwykle. Trochę mi smutno, trochę źle, a nawet bardzo smutno i źle, że pamiętają o mnie tylko wtedy, gdy mają jakiś problem tudzież interes. Przykro mi, że mnie zostawiają, zapominają o mnie, bo znajdują sobie kogoś innego, lepszego, ciekawszego - a ja ten stary model idę do wymiany. Nagle wszyscy moi znajomi (kiedyś to może nawet nazwałabym ich przyjaciółmi) znaleźli sobie miłości życia i ja poszłam do lamusa. Nie chcą ze mną spędzać czasu, dobrze więc. Nie będę się przecież narzucać. Tak, rok 2012 zabrał mi tyle osób, że w sumie dawno nie czułam się tak opuszczona i samotna. Każdy się odnalazł, zrozumiał sens życia, a ja biegam w kółko i nie bardzo wiem jak się wydostać z tej karuzeli. No to może rok 2013 będzie dla mnie łaskawszy? Może to będzie wreszcie mój rok? Ja się odnajdę, albo ktoś mnie odnajdzie, albo wszystko pójdzie w diabły. Who knows.
Tak czy inaczej, życzę Wam - którzy to czytacie - żeby dla Was rok 2013 był lepszy od poprzedniego (no chyba, że wiodło się Wam doskonale, wtedy niech będzie taki sam). 

I widzimy się już w nowym roku. 

sobota, 1 grudnia 2012

Złe książki i etykieta złego nastroju.

Wbrew tytułowi posta zacznę od złego nastroju. Każdy go czasem ma. Niektórzy częściej od innych. Ja ostatnio też cierpiałam na tę przypadłość. Można mieć zły dzień, tydzień, miesiąc, rok. Całe życie nawet a nikt z otoczenia się nie dowie, bo tak dobrze to ukrywasz. Ale są inne przypadki, które o lekkim zawahaniu humoru informują cały świat - trzaskają drzwiami, rzucają gniewne spojrzenia spod łba, prychają z ironią, odpowiadają opryskliwymi półsłówkami, wypisują emo tłity na tłiterze. Niech ten wpis będzie dla mnie przypomnieniem, a dla innych przestrogą na przyszłość, by nie szli tą drogą. 
Ostatnio miałam gorszy tydzień. Albo i dwa. Nie ważne już. Uczelniane sprawy mnie przybiły, zabiły, wykopały i zabiły jeszcze raz osinowym kołkiem prosto w serce. A potem kolejna osoba wbiła mi nóż w plecy, chociaż już miejsca nie mam na kolejne noże. I nagle wszyscy moi znajomi znajdują sobie wybranków serca, ale nigdy nie jestem to ja, więc trochę mnie to zabolało. Słuchałam smutnych piosenek, płakałam w poduszkę i udawałam, że nic się nie stało. Wstawałam rano, szłam na uczelnię, robiłam to, co miało być zrobione. A mogłabym przecież zgodnie z tym jak się czuję nie wstawać nawet z łóżka, because I lost my ability to can. Jednak życie nie jest takie różowe i chociaż w środku totalny rozpiździel, to wstać trzeba i żyć też trzeba. Nie można miętkim być, trza być twardym, nie miętkim. Wprawdzie straciłam ostatnią już nadzieję, że kiedykolwiek będę w związku (i nie będzie to Związek Radziecki - choć i do niego trudno mi trafić, bo wizy nie chcą mi dać). Ale świat się nie skończył. Popłakałam sobie i wyłam do księżyca, ale już się pozbierałam. Wzięłam książki i rozwiązuję zadania, żeby uczelnia znów mnie nie zabiła. Odizolowałam się od ludzi, bo przynoszą mi same problemy, oglądam znowu 'Queer as folk'. Gejowskie seriale są bardziej urzekające niż historie znajomych, urocze jak koreańskie dramy. I tu przechodzimy do etykiety złego nastroju. Każdemu może się zdarzyć, że jest mu smutno i źle, albo jest wkurwiony na wszystko. Normalna sprawa. Ale niech nie kara innych ludzi swoim złym nastrojem. Serio. Ludzie i bez tego mają sporo na głowie. Powinna być taka niepisana zasada, że złym nastrojem nie wolno się dzielić. Co innego z dobrym, pozytywy zawsze mile widziane. Gdy ci smutno, gdy ci źle, to nie pisz o tym na portalach społecznościowych, nie trzaskaj drzwiami, nie gnęb współlokatora. Zrób coś dla siebie i innych. Nie bądź jak dziecko nieświadome konsekwencji swoich działań. Świat zrozumie, że jest ci źle, ale będzie miał to gdzieś, naturalna kolej rzeczy. Więc zamiast dołować siebie i innych, zajmij się czymś. Wyjdź na spacer, rozładuj negatywne emocje. Lubisz rysować? To rysuj. Pisać? Pisz, ale nie emo tłity na tłiterze. Szydełkowanie ekstremalne cię uspokaja? To łap za szydełko. Nie wiesz jak się rozładować bez robienia krzywdy innym? Poćwicz. Trochę przysiadów, podskoków, pobiegaj. Nic nie trwa wiecznie, zły humor także. Nie da się go zawsze uniknąć, ale można go przeżyć bez krzywdzenia siebie i innych. No chyba, że masz sadystyczne zapędy i lubisz czasem zrobić komuś jakąś krzywdę. Ale to już materiał na inny wpis. Tak czy inaczej, ja swoje złe nastroje staram się przeżywać bez narażania innych na uszczerbek na zdrowiu (a wierzcie mi, jak mi źle to gryzę boleśnie i bez znieczulenia, albo pogrążam się w najciemniejsze otchłanie depresji sezonowych). 

A teraz trochę o złych książkach. Pewnie każdy słyszał o serii Stephanie Meyer. Tak, to ta od wampirów, które błyszczą się w słońcu. Nie lubię tej serii. Próbowałam z ciekawości ją przeczytać, ale styl autorki mnie odrzucił. Filmy obejrzałam, bo lubię się pośmiać i ponabijać. Co mnie zaskakuje i fascynuje zarazem, to jak tak złe książki/filmy mogą zarobić taką furę pieniędzy i zyskać rzesze psychofanów. Niesamowita sprawa. Wampiry temat oklepany, zakazana nastoletnia tragiczna miłość tym bardziej. Co więc sprawia, że ludzie to czytają i, o zgrozo, jeszcze im się to podoba? Styl autorki jest toporny. Fabuła przewidywalna. Bohaterowie są zwyczajnie nudni. Bo są bez skazy i zawsze im wszystko wychodzi, a nic nie jest wyjaśnione. Są bogaci, przystojni, dobro zawsze zwycięża, a wampiryzm to nie klątwa, tylko cudowny dar, który pożądany jest przez każdą nastolatkę. Kolejna zła książka, która ostatnio bardzo dobrze się sprzedaje, czyli '50 shades of Gray'. Szczerze? Dowiedziałam się o tym tworze na tumblru i zignorowałam ten fakt. Ale potem był wielki szum, że to taka niesamowita lektura i w ogóle. Nie czytałam. Dobra, czytałam fragmenty, bo stało na półce w Biedronce. Chciałam zobaczyć o co chodzi. Więc mamy tu do czynienia z fanficem wspomnianego wcześniej 'Zmierzchu' Meyerowej. Fanfic z pozmienianymi imionami, okolicznościami i dużą ilością sadomasochistycznego seksu. Tak przynajmniej to reklamują. Z tego co czytałam (recenzja w magazynie 'Książki' bardzo mi pomogła wyrobić sobie zdanie o tym tworze), styl jest jeszcze bardziej paździerzowy niż u Meyerowej, fabuła jeszcze bardziej oklepana, a bohaterowie spłaszczeni do granic możliwości. I scen seksu jest trochę, ale bardzo słabe. Podejrzewam, że lepsze sado-maso czytałam w niektórych slash ficach na fanfiction.net. I fascynujące, jak w takiej książce nie ma użytego słowa 'penis' czy też 'cipa'. Wszystko rozgrywa się w sferze 'tam'. Dotknął mnie 'tam'. Z innych kwiatków zacytuję fajne zdanie powieści: "Moja wewnętrzna bogini wymachuje pomponami cheerleaderki.". Seriously? Toż to brzmi gorzej niż pseudo fanfice z blogów o Harrym Potterze (wiem, czytałam je. kiedyś nawet sama pisałam, za co mi wstyd, ale już wiem, by takich rzeczy nie robić). I na koniec do tej niechlubnej listy dodam jeszcze mojego ulubionego myśliciela, pisarza, filozofa XXI wieku - Paolo Coelho. Uwielbiam go. W sensie, uwielbiam się z niego nabijać. Okej, w gimnazjum jak każda dziewczyna czytałam jego głębokie filozoficzne utwory z wypiekami na twarzy i uznawałam je za prawdę objawioną. Ale dorosłam. I wiem, że frazy typu "Żyjesz, to znaczy, że żyjesz" nie są ani odkrywcze ani głębokie. Cała twórczość tego autora, to jak dla mnie jedno wielkie klepanie tego samego w kółko. Branie oczywistych oczywistości, ubieranie je w ładne słówka i tworzenie pięknych aforyzmów. Jego książki to zbiory aforyzmów. Styl ma, warsztat też, wie jak poskładać to wszystko w książkę, którą ludzie kupią i będą się zachwycać. Ale nie ma w tym filozofii. Nie ma nic ponad te puste słowa. Dlatego jego książki są dobre na czasy Sturm und Drang w gimnazjum, jak ktoś później się nimi zachwyca, to krzywo na niego patrzę. Ale niech mu tam będzie, czytaj co chcesz. Tylko jakim cudem takie grafomańskie książki zdobywają fanów i przynoszą miliony dolarów? Na przykładzie Meyerowej i '50 shades of Gray' mam wrażenie, że wystarczy swoje ubogie fanfice przełożyć na angielski, dodać trochę chłamu, motywów dla każdego atrakcyjnych i już, za granicę i wydawać! Niesamowita sprawa. Nigdy nie zrozumiem jak ludzie mogą wydawać pieniądze na tak złe książki, podczas gdy jest tyle ciekawych tytułów. Może są zbyt ambitne? Gdy autor skłania czytelnika do myślenia, to już jest dla niektórych za dużo. 


I znów mam okazję, by wstawić Reedusa C:
 

piątek, 23 listopada 2012

Woman like a man.



Ostatnio natrafiłam na sporo blogowych wpisów na temat kobiecości i męskości i problemów z tym związanych. Różnie ludzie piszą, nie wnikam już co ma kto w głowie. Sama do tego tematu podchodziłam parę razy pisząc o mimozach obu płci i genderfuckerach. I znowu wracam. Jeszcze rano chciałam, żeby mój nowy wpis na blogu był stricte osobisty i odnosił się tylko do smutnych przypadków z mojego życia, ale może uda mi się to wszystko połączyć w jeden zgrabny post. Dla niezorientowanych w temacie, polecam trochę lektury.
1. O facetach 

Jak już to wszystko przeczytacie, będziecie mieli niezły szum w głowie. Ja miałam. Bo w sumie, o co tu się w ogóle rozchodzi i w czym problem? Jak dla mnie te dywagacje na temat co kto robić powinien a czego nie, to jedna wielka burza w szklance wody. Chciałam jakoś inteligentnie i w miarę krótko przedstawić swoje stanowisko w tej sprawie, co z tego wyjdzie, nie mam pojęcia.

Po pierwsze, nie lubię już od początku założenia, że są rzeczy tylko kobiece i tylko męskie, ale o tym już pisałam. Nie lubię też, gdy ktoś mówi innym co mają robić. I tak trochę sobie pofilozofuję na temat postów z punktów numer jeden i dwa. 

Faceci, których opisano jako 'bezradne męskie nóżki'. 
No cóż, jest w tym sporo racji. Bo i sporo takich osobników zdarza mi się spotkać na co dzień. Już nie mam nic do tego jak kto się ubiera, rurki, nie rurki, dżiny nie prane od roku, sukienki i szpilki, whatever. Ale niech nie będzie bezradny. Ten facet znaczy się. Nie lubię mimoz, znów to powtórzę. "Frazą-kluczem jest “radzenie sobie”. Frazą-kluczem są “niedojdy”." Tu się zgodzę. Nic tak nie irytuje, jak życiowe dupy wołowe. A facet będący życiową dupą wołową wywołuje więcej emocji, bo jednak trochę kulawo to wypada. Jak kobieta jest dupą wołową, to trochę mniej razi, chociaż nadal irytuje. Nie wnikam co dla kogo jest ideałem faceta i czym jest 'prawdziwy facet'. Różni ludzie mają tu różne zdania, a co do mnie, to wolę jednak, gdy facet umie sobie dać radę w życiu i mam pewność, że nie zginie (i nie pociągnie za sobą na dno innych). Nie lubię bezradnych męskich nóżek w najgorszym tego słowa znaczeniu, czyli tych wiecznych chłopców, którzy uważają, że wszystko im się w życiu należy ot tak, nigdy nie muszą pracować na to, co dostają, nie poradzą sobie z jakimś ambitniejszym zadaniem, przerastającym ich możliwości. Nie mówię, że każdy od razu musi wiedzieć jak złożyć biurko z IKEI (dla mnie też to był problem, ale po wielu próbach i błędach, w końcu się udało), ale trochę siły, woli i wytrwałości by się przydało. Siły charakteru. I tu ładnie przejdę do moich personalnych zwierzeń, dlaczego nie wyszło mi z niektórymi facetami. Bo brakowało im tej zaradności, charakteru, byli mimozami i nie umiałam z kimś takim współpracować. Nie lubię, gdy ktoś nie umie podjąć decyzji w najprostszych sprawach typu "idę nie idę". 

Kobiety, które mają być księżniczkami jęczybułami na ziarnku grochu.
Szczerze powiedziawszy, nie do końca zrozumiałam o co chodzi autorce tego posta. Według niej kobiety powinny być wrednymi zołzami, bo inaczej facet stanie się zbyt zniewieściały w związku. Niech nie je miodu, niech żuje pszczoły. Tak czy inaczej, przyczepię się, bo osobiście mnie to zabolało. "Być może kobiety się ogarną. Kobiety! Gdzie jesteście? Bo ja widzę jakieś modernistyczne babochłopy!". Pewnie w oczach autorki tego posta jestem takim modernistycznym babochłopem. Tak, mam ścięte włosy na krótko. Bo mi tak wygodnie, nie lubię tracić czasu rano w łazience, wkurzają mnie kłaki plączące się w kolczyki i szalik. Tak, lubię rzucić mięchem na prawo i lewo, gdy coś mnie zdenerwuje. Nie robię tego, żeby dodać sobie punktów lansu, po prostu jestem wkurwiona, a nic tak nie oddaje irytacji jak warczące, soczyste, charczące 'rrrrrr' w wyrazie 'kurrrrrrwa!'. Lubię wypić w męskim i damskim gronie. Jak trzeba to i w mordę komuś przylać. Zamek w drzwiach założyłam, komputer naprawiłam, biurko z IKEI złożyłam. O ja biedna, taka niekobieca, nikt mnie nigdy nie zechce pewnie. 

Generalnie rzecz biorąc, najwięcej zgadzam się z postami z punktów trzy i cztery. Przedstawiają racjonalne stanowisko. I to co się liczy w związku, czyli partnerstwo, a nie to co kto komu jest winien z racji posiadanych genitaliów. Nie czuję się pokrzywdzona, gdy po wspólnym posiłku, ktoś chce podzielić koszty po połowie. Miło mi, gdy ktoś odpali mi papierosa, przepuści w drzwiach. Ale nie żebym specjalnie tego wymagała. Przecież sama mogę to zrobić i nic się nie stanie. Bądźmy dla siebie wszyscy nawzajem mili, bądźmy ludźmi, a nie stereotypami przywiązanymi do konkretnej płci. 

"Siły charakteru wymagam zarówno od mężczyzn, jak i od kobiet."

O to zdanie dokładnie podsumowuje moje refleksje. Te na chwilę obecną i to co miałam w głowie rano. Siła charakteru. Bardzo ważna rzecz, czy jesteś kobietą czy mężczyzną. Trzeba mieć sporo siły, żeby przeżyć w tym świecie. Nie ma lekko, nikt nie mówił, że będzie. Jest jak jest. Chciałam tylko powiedzieć, że zauważyłam jedną prawidłowość w moim życiu. A mianowicie zrywam kontakty z ludźmi, z którymi nie chcę mieć do czynienia, z różnych powodów. Czasem ktoś był mi naprawdę bliski, ale nasze drogi się rozeszły, bo zobaczyłam jaki jest w rzeczywistości. Albo trudne sytuacje, w których wybory są proste i jednocześnie trudne pokazały, że nie zawsze można liczyć na kogoś, kto wcześniej rękami i nogami się zapierał, że mnie nie zostawi. I tak to w życiu bywa, nic nie jest na zawsze i nic na pewno. I czasem trzeba mieć w sobie trochę siły, żeby zauważyć i zrozumieć, że od niektórych ludzi lepiej odejść. Bo bardziej ranią niż pomagają. Trzeba mieć siłę, by odejść. Zostawić przeszłość za sobą i do niej nie wracać. I to by było na tyle moich przemyśleń. Było by ich pewnie więcej, gdybym nie była tak zmęczona i nie miała w planach nauki na poprawę kolokwium. Tak czy inaczej, temat męskości/kobiecości to zawsze dobra wymówka, by wstawić na bloga Reedusa w makijażu:

środa, 7 listopada 2012

"And shepherds we shall be..."


Dzisiaj zebrało mi się na sentymenty, więc parę słów o moim ukochanym filmie, który widziałam już milion razy i jeszcze mi się nie znudził. "Święci z Bostonu" - produkcja z 1999 roku, reżyseria Troy Duffy, w rolach głównych Norman Reedus i Sean Patrick Flanery. O czym jest ten film? W skrócie jest to historia dwóch irlandzkich braci, którzy wplątują się w kłopoty związane z rosyjską mafią i doświadczają duchowego objawienia, które każe im likwidować wszystkich złych ludzi w mieście. Brzmi banalnie i tak jest. W tym filmie nie ma za specjalnie większej głębi i przesłania. Jest to raczej coś w stylu Tarantinowskiego pastiszu na kino klasy B, C, Z. Mieszanina akcji, pistoletów, strzelanek, zabijania, przekleństw, religijnych pobudek i wszystkiego innego. Ale za to ma niesamowite poczucie humoru, jakie uwielbiam. I akcję. Mogę oglądać milion pierwszy raz, a i tak nie będę się nudzić i żarty będą mnie bawić tak samo jak za pierwszym razem. Może ten film kocham tak bardzo, bo mam z nim związanych wiele wspomnień (oglądanie go z przeszłą niedoszłą dziewczyną, udawanie głównych bohaterów, wspólne recytowanie modlitwy 'świętych', chodzenie w czarnych płaszczach i synchroniczne odpalanie papierosów). Może przez irlandzkie akcenty i moją niewyjaśnioną i bezwarunkową miłość do wszystkiego co związane z Irlandią. Może przez aktorów. Albo przez to wszystko razem wzięte. Tak czy inaczej, polecam ten film każdemu, kto lubi absurdalne poczucie humoru i filmy akcji, takie lekkie i pozwalające się oderwać na chwilę od rzeczywistości, pośmiać, popłakać, ale bez głębokich przemyśleń na temat życia i wszechświata. Takie kino na nudne popołudnie. Ogląda się bardzo miło i na długo zostaje w pamięci. Gra aktorska jest na poziomie, bez większych zgrzytów jest też strona techniczna czyli ujęcia i muzyka. W sumie muzyka jest ponad przeciętny poziom. Jedyne co mnie kole w uszy, to jak mówią po rosyjsku, ale to moje zboczenie zawodowe (w końcu jestem na filologii rosyjskiej i już wiem, że Amerykanie lubią mieszać rosyjski z polskim i innymi słowiańskimi językami oraz totalnie zapominają jak ważne jest dobre akcentowanie w rosyjskim i to, że 'o' nie pod akcentem w wymowie czyta się jako 'a'). Więcej grzechów nie pamiętam. Ja ten film kocham, znajomi też kochają, ale są i tacy co nienawidzą, bo uznają, że to głupi film. No cóż, ja sądzę, że to filmidło w zamierzeniach nie miało być ambitnym eksperymentalnym kinem dla prawdziwych znawców sztuki, ale takim właśnie prostym, zawadiackim uśmiechem z koniczynką między zębami. 

Dla zainteresowanych, istnieje druga część "Świętych", która kontynuuje pewne wątki z jedynki i dodaje nowe. Ale nie jest już tak fajna jak pierwsza część, jednak takie świry jak ja ją obejrzały i im się nawet podobało. 

I to koniec sentymentalnych wywodów na dziś. Wracam do lektur i rosyjskiego. Tak bardzo studia pełną parą i bez wymówek.   

sobota, 3 listopada 2012

Life is for living.

Miałam ostatnio spory kryzys egzystencjalny. W sumie to mam go nadal, ale staram się z nim jakoś walczyć. Po pierwsze - poszłam do fryzjera. Nie wiem co to za magia, ale zawsze jak ścinam włosy, to mam wrażenie, że wraz z kosmykami spadającymi na podłogę odchodzą gdzieś moje złe myśli, negatywne emocje i wszystko zaczyna się od nowa. Czysta karta gotowa do nowych, lepszych zapisków. Tak krótko ściętych włosów jeszcze nie miałam. Na chłopaka, ale z grzywką, bo grzywka musi być, chociaż jest także krótsza. Uwielbiam krótkie włosy. Ale miało być o czym innym. Walka z kryzysem. Wciąż czuję się nieco zagubiona, słucham jak inni układają sobie życie i mam wrażenie, że ja ciągle stoję w miejscu, tonę w jakiejś monotonii i rozpaczy. Chciałabym coś zmienić, ale sama do końca nie wiem co. Więc powoli zabieram się za siebie. Zaczęło się od fryzury. Wrócę do racjonalnego zdrowego żywienia i znajdę motywację do fitnessu sportu. Spróbuję przestać się obijać na tych studiach, skończyć je chociaż licencjatem, bo magistra też kiedyś zrobię, ale kto wie, czy nie w innym mieście. Właśnie, moja mieścina, moje studia. Szału nie ma, ale jakoś się trzymam. Pewnie to moja wina, bo mało się udzielam i mogłabym trochę bardziej. Tak zrobię. Zbieram się z kryzysu wywołanego życiem i tym, że life goes on. Ludzie, z którymi kiedyś gadało się codziennie teraz stali się obcymi. Niektórzy mnie zostawili, inni znaleźli sobie kogoś innego, a reszta o mnie zapomniała. Takie życie, nie powinnam się przejmować, ale już tak mam, że przywiązuję się do ludzi i rozstania mnie bolą. Nie umiem tak po prostu zapomnieć, chociaż się staram. Muszę ulokować energię gdzie indziej, nie myśleć za dużo o tych złych rzeczach. Wróciłam do pisania po długiej przerwie i podobno nieźle mi to wychodzi. Więc będę pisać dalej (jak ktoś chce poczytać, to zapraszam na mojego deviantarta). Do rysowania też kiedyś wrócę, pewnie niedługo. Trochę praktyki się przyda, bo wypadłam z wprawy. Takie zajęcia pozwalają mi zapomnieć o wszystkim i poprawiają nastrój. I niedługo napiszę jakieś nowe recenzje serialowe, bo trochę się tego ogląda. Ogólnie mówiąc nadal żyję i chociaż było ciężko, to jakoś się zbieram. Tym pozytywnym akcentem kończę tego krótkiego posta.

I tradycyjnie relewantny obrazek:
 

niedziela, 14 października 2012

Genderfucker.


Zebrało mi się na opisywanie story of life. Znowu. Jakoś tak przypadkowo, ale refleksje mnie naszły i postanowiłam się nimi podzielić. Może ktoś ma podobnie? Zacznę od pewnych podziałów, które są istotne do zrozumienia sensu tego tekstu. Każdy wie, że istnieje coś takiego jak płeć biologiczna. Ale oprócz tego jest też płeć społeczno-kulturowa. Niektórzy mówią też o płci mózgu. I do tego dokłada się jeszcze orientację seksualną i to wszystko łączy się w jedną wielką galaktykę siedzącą w każdym człowieku. 
A ja odkąd tylko pamiętam jestem genderfuckerem. Nie mylić z transseksualizmem. Genderfucker akceptuje swoją płeć biologiczną, ale nie zgadza się z normami płci społeczno-kulturowej. Nie lubi podziału zajęć i rzeczy na męskie i kobiece. Ma to gdzieś. Głupie ograniczenia w umysłach ludzi, którzy nie pozwalają, by kobiety interesowały się męskimi sprawami, a faceci łazili w szpilkach i sukienkach, gdy najdzie ich na to ochota. Od dzieciństwa łamałam te zasady. W zerówce szlajałam się z chłopakami, bo z nimi było ciekawiej. Nudziły mnie dziewczyńskie zabawy w dom, lalki i wzdychanie do starszych chłopaków z szóstej klasy. Wolałam łazić po płotach i drzewach, rozdzierać sobie portki i kaleczyć kolana oraz łokcie, rzucać się szyszkami w lesie, bawić w Indian, budować promy kosmiczne z klocków LEGO. Wszystko co nie przystoi porządnej dziewczynce. Mówią, że jestem chłopczycą, cokolwiek by to miało znaczyć. Ale jak się ma takich idoli w dzieciństwie jak Pippi, Indiana Jones, Lara Croft, to trudno pasować do norm społeczno-kulturowej płci. Nie przepadam za łzawymi filmami romantycznymi. Wolę filmy akcji, gdzie jest pełno pościgów, wybuchów, strzelanin i lania po mordzie. W podstawówce sama skutecznie praktykowałam owo lańsko po mordzie na kolegach, którzy mnie zdenerwowali. Oj tak. Koledzy w podstawówce się mnie czasem bali. W gimnazjum mnie ignorowali, a w liceum byłam dla nich najlepszym kumplem. Teraz na studiach ciężko mi określić te relacje, bo na uczelni stykam się z minimalną ilością facetów, ale podejrzewam, że nadal byłabym kumplem. Z jednej strony to dobrze, z drugiej ma to swoje minusy. Ale jakoś z tym żyję. Czasami zdarza mi się jednak pokazać tę swoją nieco zagubioną dziewczyńską stronę. Żeby nie było zbyt nudno.
A jaka jest puenta tej całej historii? Ano taka, że nie lubię norm płci społeczno-kulturowej i uważam, że to głupie dzielić rzeczy na typowo męskie i kobiece. Jak dziewczynka nie lubi różowego, to nie ma co jej wmawiać, że koniecznie musi polubić, bo tak trzeba. Że musi być damą w opałach, że powinna czekać na księcia z bajki, który ją uratuje. Bollocks! Niech zrobi linę z prześcieradeł i ucieka z tej wieży jak najdalej i niech robi to, co jej w duszy gra. Chce naprawiać samochody? A proszę bardzo. Woli jednak odprawiać kuchenne rewolucje? Też dobrze. Chciałaby biegać z karabinem na poligonie? Niech biega i niech nikt jej nie wmawia, że będzie przez to gorsza. To samo tyczy się facetów. Przypomniała mi się pewna sytuacja. Stoję w kolejce w Biedrze, za mną jakaś babunia z wnuczkiem. Wnuczek znalazł jakąś zabawkę, jakaś popierdółka w jaskrawych kolorach. Spodobało mu się i chciał, żeby babcia mu to kupiła, ale ta stanowczo powiedziała nie, bo to 'zabawka dla dziewczynek, a ty jesteś chłopcem'. Uwierzcie mi, miałam chęć przemówić tej kobiecie do rozumu, ale musiałam zająć się płaceniem za zakupy i nie było czasu. Skoro dzieciak chciał zabawkę, to co z tego, że jest niby 'dziewczyńska'? Niech ma. Jak chłopak chce pobawić się w perfekcyjną panią domu, to czemu mu tego zabraniać? Morał tego posta taki, że ograniczenia i podziały na męskie i kobiece są głupie. Można się z tym nie zgadzać, jak kto woli. Ja tam byłam, jestem i będę genderfuckerem. Nawet jeżeli czasem naraża mnie to na ostracyzm społeczny i wyzwiska typu 'babochłop', 'stara lesba' i inne. Swoją drogą ciekawe, jak kobieta ma krótkie włosy i wyrąbane na szpilki, obcasy, sukieneczki, to od razu lesba. Wypadałoby tu wspomnieć, że istnieją naprawdę kobiece lesbijki i te trochę bardziej męskie, więc... 
Ostatnia refleksja: kobietom chyba nieco łatwiej jest genderfuckerować niż facetom. Faceci mają większe ego, które bardziej boli i za bardzo boją się reakcji otoczenia. I pewnie ktoś mi wypomni post o mimozach i że sama pisałam, że nie lubię przesadnie kobiecych facetów. Jest jeden fant, nie lubię pozerów i mimoz. A mimoza to ktoś, kto nie wie czego chce od życia i stale liczy na nieustające współczucie otoczenia nad swoim marnym i tragicznym losem. To jest ta różnica. Niech będzie już kobiecym facetem, ale niech ma tę pewność siebie, która sprawia, że nie ważne kim jesteś i jak wyglądasz - przyciągasz do siebie ludzi i świecisz jasnym światłem w największym mroku. Trochę poetycko mi to zabrzmiało. Well.
Ale kończę już tego posta, bo czeka mnie sporo zadań z gramatyki rosyjskiej, a to nic prostego. Peace out.


A na koniec mój idol Norman Reedus w bardzo genderfuckerowej sesji zdjęciowej.
 Tak dla równowagi z Rooney Marą jako Pippi.

 

sobota, 6 października 2012

Jestę hipsterę


Inspiracją do napisania tego posta był fakt, że moja mama kupiła mi kapelusz, który bardzo mi się podobał i zawsze chciałam taki mieć. Problem jest taki, że gdy wyjdę w nim na miasto, to od razu słyszę za sobą teksty "Ale hipster". Bo noszenie kapeluszy jest hipsterskie. Jakoś muszę z tym żyć. Tak więc dzisiaj będzie o hipsterach. Któż by o nich nie słyszał? Większość słyszała, większość kojarzy, ale nie każdy wie o co tu chodzi. Przyznaję się, że sama do końca nie wiem, ale postaram się zebrać trochę refleksji i je spisać. Tak dla potomności.

 Zaczynając od wikipedii: Wyznacznikiem stylu hipsterów jest deklarowana niezależność wobec głównego nurtu kultury masowej (tzw. "mainstreamu") i ironiczny stosunek do niego oraz akcentowanie swojej oryginalności i indywidualności.
Jak wygląda hipster? Różnie, ale pojawiają się jakieś wzorce. Hipster musi być chudy (dlatego już się na hipstera nie nadaję, mam za dużo tu i ówdzie), żeby móc się wcisnąć w spodnie rurki i żeby flanelowe kraciaste koszule leżały na nim idealnie, a nawet by ironicznie powiewały przy każdym ruchu. Szale, kilometrowe szaliki i inne szmaty zawiązane na szyi też mile widziane. Koniecznie okulary na pół twarzy i koniecznie Ray Bany. Buty to oczywiście Converse czy inne Vansy, nie mogą wyglądać na nowe, musi być na nich warstwa hipsterskiego kurzu i brudu, bo to jest alternatywne. Hipsterzy lubią alternatywność, brzydzą się mainstreamem. Fryzura hipstera jest czesana wiatrem i to najczęściej halnym, więc ciężko ją opisać jednym słowem. Żeby móc odróżnić hipstera od bezdomnego trzeba zwracać uwagę na szczegóły i dodatki. Hipsterzy kochają wszystko z małym 'i' na przedzie. Iphony, ipody, ipady i wszelkie takie tałatajstwa od Apple. Kolejne ważne słowo w słowniku każdego hipstera to vintage. Ciuchy muszą być vintage. Stylówa musi być vintage. Ach, no i fotografia! Koniecznie! Bo hipster musi dokumentować swoje hipsterskie poczynania i obowiązkowo wrzucać je na Instagram oraz Twittera. Bycie hipsterem nie jest proste, trzeba zawsze dbać o stylówę. Trzeba się wyróżniać. Słuchać zespołów, których nikt inny nie zna i słuchać ich wcześniej niż wszyscy inni. Od hipstera usłyszysz zdanie: "Lubiłem zespół x zanim nagrali piosenkę y i stali się popularni!". Muzyka jest istotna. Tak samo jak i literatura, film oraz inne sztuki. Bo hipster nie może się interesować byle czym lub tym co wszyscy. O nie. Hipster zna filmy niezależnych holenderskich reżyserów i czyta książki undergroundowych boliwijskich autorów. W oryginale. Hipsterzy lubią hipsterskie zdjęcia i obrazki, na których koniecznie musi być w tle niezmierzona przestrzeń kosmosu i głęboki tekst napisany helveticą. Bo hipsterzy to stworzenia tak niezbadane i głębokie jak kosmos, tak bardzo odbiegające od szarej nudnej rzeczywistości pospolitych zjadaczy mainstreamu. Męscy hipsterzy lubią mieć brody, bo golenie się jest dla plebsu. Żeńskie hipsterki lubią pozować do zdjęć tyłem z rozwianym włosem, w koszulach do połowy uda i ewentualnie w zakolanówkach w kosmiczne kolory. Hipsterzy niezrozumiani, wyrzutki społeczeństwa, którym gardzą. 

Tyle jeżeli chodzi o ironiczny opis. A tak na serio, to nie wiem co hipsterzy z pełną świadomością swoich czynów chcą osiągnąć. Silą się na oryginalność i kończy się to tak, że wszyscy są tacy sami. I niech mi ktoś powie po co mieć pierdylion bajerów od Apple? Bycie hipsterem jest chyba naprawdę kosztowne. Czy hipsterstwo jest desperackim poszukiwaniem własnej tożsamości i akceptacji bogatych dzieci Instagramu? Próbą zwrócenia na siebie uwagi rodziców, którzy nigdy nie mają czasu dla swoich pociech, bo są zajęci zarabianiem pieniędzy na ich wszystkie Apple bzdety? Nie mam pojęcia, może ktoś kiedyś mi to wyjaśni. A jakie ja mam podejście do hipsterstwa? No cóż. Szczerze, wyróżniam różne aspekty problemu. Można hipstersko się ubierać, można myśleć hipstersko albo mieć hipsterskie zachowanie. Czasami podobają mi się hipsterskie stylówy, jeżeli są dobrane z jakimś minimalnym wyznacznikiem gustu i trochę dalej im do kiczu niż bliżej. Można ubrać się jak hipster i nie wyglądać jak debil. Jeżeli tylko się nie pogina półnago po lesie z rogami jelenia, to jest okej. Albo jeżeli się nie siedzi w kuchennym garku z maską królika na łbie. Ale swetry są okej. Kamizelki są okej. Czasem nawet wąskie spodnie są okej u facetów, jeżeli nie prześwitują im klejnoty rodowe. Fryzury czesane wiatrem ujdą. Chyba że zmienią się na fryzury czesane odkurzaczem. Wtedy jest trochę gorzej. Hipsterskie myślenie? Czasami mi się zdarzy powiedzieć, że słuchałam czegoś zanim stało się to popularne. Ale nie chwalę się tym na wszystkie strony, cieszę się, że inni ludzie zaczynają słuchać mniej popularnej muzyki, czy oglądają mniej znane filmy, czytają inne niż dotychczas książki. Ale nie lubię jak ktoś się wywyższa tylko dlatego, że zna coś, czego inni nie znają. Albo udaje, że zna. Hipsterskie zachowanie? Twittera mam, ale z niego nie korzystam, bo nie jest mi potrzebny. Czasem tylko creepuję moich idoli serialowo-filmowych. Z bogatych dzieci Instagramu się śmieję. Nie stać mnie na pierdoły od Apple, zresztą nie są mi potrzebne. Tani lans. Lubię czasem znaleźć coś fajnego w second handzie i sobie kupić, bo będzie mi pasowało na stylówę "tu-wstaw-dowolną-postać-z-filmu-lub-serialu". Więc jak? Jestę hipsterę, czy jednak nie?

I jeszcze trochę wikipedii, bo bardzo ciekawe podsumowanie ma:  Według Allena Ginsberga hipster to: bardzo rimbaudowski typ, sam nic nie tworzy, nie pisze, tak naprawdę to nie wie za dużo o literaturze poza tym, co wyczyta w niezależnych magazynach, ale o tym z kolei wie wszystko. Natomiast Krzysztof Varga translatując słowa A. Ginsberga przytacza następującą definicję hipstera: zna wszystkich, których znać należy, sam nic nie tworzy, wie tylko to, o czym pisze się w modnych magazynach[


A na koniec mój ulubiony hipster ze stylówy, Matt Smith! 



  

czwartek, 27 września 2012

Call a call girl.


A dzisiaj będzie o serialu, który mnie samą zaskoczył. 'Secret diary of a call girl', bo tak się nazywa, jest opowieścią o życiu ekskluzywnej londyńskiej dziewczyny na telefon. Mówiąc prostszym językiem - prostytutki. Serial ma 4 sezony po 8 odcinków, które trwają około 20 minut. Czyli w sumie niedużo. Szybko się ogląda i jeszcze szybciej wciąga w historię Hannah, która w ramach profesji przybrała przydomek Belle. Gra ją wspaniała Billie Piper, którą kocham i wielbię całym sercem i głównie dla niej zaczęłam to oglądać. Muszę przyznać, że ta aktorka miała wiele odwagi, by zagrać w serialu o takiej tematyce. Ale wbrew pozorom serial o prostytutce nie ogranicza się jedynie do scen łóżkowych (tudzież podłogowych albo jeszcze innych, w końcu seks można uprawiać prawie wszędzie). Życie dziewczyny na telefon nie należy do najprostszych. Nie można ot tak powiedzieć rodzinie i znajomym jaką profesję się wykonuje, Hannah woli wmawiać, że pracuje jako sekretarka na nocnej zmianie. To nie wzbudza podejrzeń i jest na tyle szare i nudne, że nikt nie drąży tematu. Jednak z biegiem serialowego czasu Hannah przekonuje się, że utrzymanie tajemnicy jest trudniejsze niż zwykle. Zauważa, że oddala się coraz bardziej od rodziny i najbliższego przyjaciela, gubi się we własnych kłamstwach. W końcu będzie musiała dokonywać poważnych wyborów i życie rzadko kiedy kończy się happy endem. 
Bardzo polecam ten serial, bo jest niesamowicie nakręcony i świetnie zagrany. Billie jest piękna (i bardzo działa na lesbijską stronę mojej natury). Ciekawym zabiegiem jest mówienie do kamery, główna bohaterka wypowiada refleksje na temat związków, seksu, ludzkiej natury. I nie jest to gadanie od rzeczy, ale naprawdę ciekawe spostrzeżenia. Muzyka też jest świetnie dobrana, a w 4 sezonie to już poszaleli na całego z soundtrackiem. 
Podsumowując, powinnam jakąś ocenę wystawić? Na filmwebie zaznaczyłam 8/10 i z czystym sumieniem mogę to tutaj powtórzyć. Serial bardzo mi się podobał i jak ktoś chce coś krótkiego, ciekawego i z lekką nutką pikanterii, to polecam. 

piątek, 21 września 2012

Zombie, zombie, zombie.


Człowiek człowiekowi wilkiem a zombie zombie zombie. Lubię filmy o zombiakach, a ostatnimi czasy pokochałam też i serial. Serial będący ekranizacją komiksu. Z ekranizacjami komiksów to różnie bywa, zwykle średnio, bo ciężko ten klimat przenieść na taśmę filmową. Czasami jednak się udaje i tak jest w tym przypadku.
'The Walking Dead' to jeden z tych seriali, które naprawdę uwielbiam i fangirluję straszliwie i aż do przesady. Zaczęłam oglądać, bo Norman Reedus się tam pojawia (a że jest na liście moich Ulubieńców, to całą filmografię muszę obejrzeć). Szybko jednak się wkręciłam w tę historię i czekam z niecierpliwością na kolejny, trzeci już sezon, który pojawi się w połowie października. O czym to jest i o co chodzi? Prosty schemat, zombie apokalipsa, survival, dużo headshotów, sporo dramy, trochę problemów natury emocjonalnej, jeszcze więcej zabijania, rzucanie mięchem, jedzenie wiewiórek, szukanie zaginionych dziewczynek i jeszcze więcej survivalu. Jednak tym co przykuło mnie do ekranu było nieco inne podejście do konwencji filmów o zombie. Tak jak i w komiksie nie chodzi o to, by przestraszyć, zrobić z tego horror, o nie. Wbrew pozorom to nie jest serial o żywych trupach tylko i wyłącznie. Znacznie bardziej jest to serial o tym jak to ludzie są popieprzeni. A najbardziej te ich najgorsze cechy wyłażą w chwilach kryzysowych. Jak na przykład zombie apokalipsa. Uwielbiam psychologiczne podejście i dlatego ten serial tak bardzo mi się spodobał. Bohaterowie nie stoją w miejscu, nie są prości jak konstrukcja cepa (na pierwszy rzut oka niektórzy mogą się tacy wydawać, ale wraz z rozwojem fabuły następuje też ewolucja postaci). Każdy był kiedyś zwyczajnym człowiekiem ze zwyczajnymi problemami, aż tu nagle wszyscy znaleźli się w sytuacji kryzysowej. I żeby przeżyć, trzeba chwytać się każdej możliwej metody. Pierwotne instynkty są silniejsze niż więzy rodzinne i społeczne. Nie ma czasu i miejsca na czułości, bo liczy się przetrwanie. A to nie jest taka prosta sprawa jakby się mogło wydawać. 
Ulubione postaci? Zdecydowanie Daryl Dixon. Nie tylko dlatego, że gra go Norman Reedus (i tej postaci nie ma w komiksie, ale Reedus był tak fajny, że dla niego w serialu zrobili wyjątek i chwała im za to). Daryl to postać złożona, ciekawa, najbardziej przykuwająca uwagę, gdy tylko pojawia się na ekranie. Uwielbiam jego przemianę z sezonu na sezon, dowiadujemy się coraz więcej i już nie patrzymy na niego tylko jak na typowego rednecka z Południa. O nie. Diabeł tkwi w szczegółach, które widać często dopiero jak się cały serial obejrzy drugi raz. To wtedy w jednej scenie zauważyłam blizny, które mogły świadczyć tylko o niezbyt wesołym dzieciństwie. I jego relacje z resztą grupy też pozwalają wyciągnąć sporo wniosków. Ale no spoilers, jak ktoś, kto oglądał będzie chciał podyskutować, to wtedy mogę się podzielić swoimi wnioskami. Na drugim miejscu ulubieńców znajduje się Rick Grimes grany przez Andrew Lincolna (pamiętam go z 'Love Actually' i miałam niezłego lola, że w tym serialu się pojawił). Bo Rick, honor i ojczyzna. Rick ma swój plan i najwięcej problemów na głowie. Głównie przez rodzinę. O ile uwielbiam Ricka, to jego żony Lori i syna Carla nie znoszę. Wygrywają na liście najbardziej irytujących postaci ever. I na podium z brązowym medalem dla faworytów ląduje Glenn, uroczy Azjata, chyba najmądrzejszy z całej wesołej paczki. Ciągle wygrywa castingi na najbardziej porąbane i niebezpieczne eskapady. Za to dla odmiany lista niezbyt lubianych: oczywiście Shane, zwany przeze mnie łysą mendą. Mendą był i pozostał. 
I to na tyle o postaciach, o fabule nie ma co się rozpisywać zbytnio. Pierwszy odcinek jest trochę nudny, powolny, ale to cisza przed burzą. Jak to wytrwacie to potem jest szalona jazda bez trzymanki. Jakbym miała na szybko napisać wprowadzenie do fabuły to proszę: Rick i łysa menda Shane są policjantami na akcji, Rick zostaje postrzelony, ląduje w szpitalu, zapada w śpiączkę, gdy się budzi to okazuje się, że na świecie zapanował zombieland, Rick chce wrócić do rodziny, 99 problems but a bitch ain't one, trafia do reszty ekipy tych, którzy przetrwali, radosna gromadka próbuje przeżyć, co takie proste nie jest. I to tak w skrócie. Znacznie lepiej się to ogląda niż opowiada. Także polecam wszystkim, którzy mają dosyć cukierkowatych i słitaśnych rzeczy o miłości i bólu egzystencjalnym nią wywoływanych. Jak chcecie czegoś mocnego, że tak powiem kolokwialnie 'z pierdolnięciem', to łapcie shotguna, kuszę, maczetę, czy nóż kuchenny i zapraszam do zombielandu w wersji 'The Walking Dead'.

PS. Komiks też polecam! Chociaż brak w nim Daryla, to historia toczy się nieco innymi torami i też jest fajnie.

I na koniec, znaj zombiaka swego:  


Jesień, seriale, herbata.

Jeszcze wczoraj pogoda była bardzo jesienna. Pochmurno, zimno, wieje, trochę pada. A dzisiaj wstaję rano i wita mnie piękne słońce. Ale nadal jest dosyć zimno i wieje. W końcu to Kielce, tu zawsze tak jest. Czuć jesień w powietrzu, liście lecą z drzew. A skoro jesień to już niedługo czeka mnie rychły powrót na kochaną uczelnię. Trzeba będzie odkopać zeszyty do gramatyki opisowej języka rosyjskiego i PNJR. Przyzwyczaić się na nowo do wstawania skoro świt i wracania późną porą głodnym i zmęczonym. Niezapowiedziane kolokwia i poprawki, zarywanie nocy dla dobrych ocen. A w tym roku chcę mieć jak najlepsze te oceny, może trochę powalczę o jakieś stypendium i wyjazd na wymianę do Moskwy. Oj bardzo bym chciała, zobaczymy na ile pozwoli mi mój słomiany zapał do wszystkiego. 
Są też dobre strony jesieni. Zaczynają się seriale. Dużo seriali. O niektórych mam zamiar wspomnieć jeszcze w kilku(nastu?) notkach. Raczej nie będę pisać o oczywistych oczywistościach, które każdy oglądał (vide doktor Grzesio Dom, który dla mnie skończył się gdzieś koło 3 lub 4 sezonu), raczej pozwolę sobie na reklamę produkcji bardziej undergroundowych. Albo takich, które w moim przekonaniu się takie wydają. I będą to raczej zagraniczne produkcje, bo nie lubię polskich seriali. Zwykle są to tasiemce bez ładu i składu, pełne głupich rozwiązań fabularnych i koncentrujące się tylko na tym kto z kim i dlaczego. Nie lubię takich pierdół. Owszem, czasami są dobre do odmóżdżenia, gdy chce się posiedzieć, obejrzeć i nie myśleć. Ale to zupełnie nie moja bajka. Jeśli ktoś zna jakiś dobry serial polskiej produkcji, który nie będzie żenadą i parodią, to byłabym wdzięczna za info. A wracając do samych seriali, to są wdzięcznym umileniem życia jesienno-zimowego. Tak samo jak herbata. Gdy na zewnątrz pogoda taka, że nawet się wyjść nie chce po zakupy, to miło usiąść przed monitorem, włączyć ulubiony serial i popijać ciepłą herbatę z miodem. Idealna regeneracja po ciężkim dniu. Może jeszcze dzisiaj napiszę kolejnego posta o jednym z moich ulubionych seriali, którego trzeci sezon zacznie się w październiku. Jak wena przyjdzie.
Z zupełnie innej parafii, zdarzyło wam się kiedyś, że mieliście przyjaciela/przyjaciółkę/kolegę/koleżankę/znajomego/znajomą, z którym/którą dogadywaliście się jak z nikim innym, byliście jak zaginione rodzeństwo, bratnie dusze... A potem ten ktoś znalazł sobie kogoś innego, wdał się w związek i już o was totalnie zapomniał? Bo mi to się przytrafia aż za często. Trochę podle się z tym czuję, że jestem dla kogoś na wyłączność, zawsze gotowa żeby pogadać, coś doradzić, pomóc w razie potrzeby i nie oczekuję za to nic. No może odrobinę wdzięczności. A potem nagle kontakt się urywa. Smutne to. 

Tak czy inaczej, czas na herbatę.


niedziela, 16 września 2012

But I'm an introvert!


Dzisiaj trochę spokojniej. Wczoraj byłam głodna i zła. Bo jak Słowianin jest głodny, to jest zły. A jak jest zły, to hejtuje wszystko i wszystkich. Z sobą na czele. I innymi. Mniejsza o to, mam nadzieję, że nikt się na mnie śmiertelnie nie obraził, bo tego bloga trzeba czytać z przymrużeniem oka. Ogólnie lepiej się żyje, gdy się traktuje wszystko z lekkim dystansem i uśmiechem, ale to temat na inny wpis. Dzisiaj podróżując na syntezatorze razem z rudym kotem, przemierzając tak bezmiary internetu, trafiłam na poradnik jak traktować introwertyków. Sama jestem introwertykiem, więc pomyślałam, czemu by o tym nie napisać. Zatem do dzieła. W punktach.

1. Respektuj ich potrzebę prywatności.
To bardzo ważne. Każdy ma potrzebę prywatności, ale introwertycy mają jeszcze większą. Nie lubimy jak ktoś wpada nam do pokoju bez pukania, bez zapowiedzi. Albo wpycha się bezczelnie w nasze sprawy, nawet w dobrej intencji. Z nami trzeba delikatnie, bo nie lubimy się uzewnętrzniać przed byle kim i byle jak. Chowamy wszystko do środka, do siebie, co na zdrowie nam nie wychodzi, ale tak już mamy. 

2. Nigdy nie zawstydzaj ich publicznie. 
Nie musisz, bo my sami siebie najlepiej zawstydzamy i robimy wiochę. No, seriously. Tutaj dużo rozpisywać się nie trzeba, nikt nie lubi publicznego przypału, a introwertycy nie lubią jeszcze bardziej. Wydaje mi się, że to główna zasada, ktoś czegoś nie lubi, a introwertyk nie lubi tego jeszcze bardziej.

3. Pozwól im najpierw poobserwować, kiedy znajdą się w nowej sytuacji.  
Bo jesteśmy tacy, że najpierw obserwujemy, myślimy, a dopiero potem mówimy i działamy. Nie wymagaj od introwertyka, żeby od razu złapał bluesa. Niech sobie trochę pokontempluje i osądzi, czy chce brać w czymś udział, czy też nie. Będzie ci za to bardzo wdzięczny.

4. Daj im czas na przemyślenie kwestii. Nie wymagaj nieustannych odpowiedzi.  
Bardzo mocno związane z poprzednim punktem. Kwestia najpierw myślę, potem działam.

5. Nie przerywaj im.  
Bo jak już zaczniemy mówić, oczywiście po dokładnym przeanalizowaniu tematu, to nie lubimy, gdy nam się przerywa. Zwykle tracimy wtedy wątek, chęć do dalszej rozmowy, czujemy się zignorowani i koniec. Przestajemy mówić, a ktoś myśli, że się obraziliśmy. Trochę tak, ale bardziej jest nam przykro. 

6. Powiadom ich wcześniej o możliwych zmianach w ich życiu.  
Zmiany są złe i dobre. Bywa różnie. Ale jak się już z kimś umówisz na coś, to lepiej dotrzymywać słowa i terminów. Nienawidzę jak ktoś mi w ostatniej chwili mówi, że jednak się nie spotkamy, że jednak nie zrobi czegoś tam, że plan nie wyjdzie i tak dalej. 

7. Uprzedzaj ich z piętnastominutowym wyprzedzeniem nim zawołasz na obiad lub poprosisz o zajęcie się czymś, by mogli spokojnie dokończyć to, co aktualnie robią.  
Bo nikt nie lubi rzucać pracy w połowie i zajmować się czymś innym, a potem znów wracać do przerwanego zajęcia. Wtedy się już po prostu nie wie, gdzie się skończyło, zaczęło i czy wszechświat nadal istnieje. Zwłaszcza nie lubię jak ktoś mi przerywa prace artystyczne. Gdy jestem w połowie rysunku albo pisaniny. Ciężko mi potem znowu wrócić do tego świata.

8. Udzielaj im reprymendy na osobności.  
Ten punkt wiąże się z punktem numer 2. Ale to chyba większość tak ma, że woli skargi i zażalenia rozpatrywać bez niepotrzebnych świadków.

9. Ucz ich nowych rzeczy, kiedy jesteście sami, a nie przy innych. 
Tego punktu trochę nie rozumiem, szczerze powiedziawszy. Może chodzi o to, że ciężko się skoncentrować, gdy dwadzieścia osób patrzy ci na ręce. Coś w tym stylu. A jak ktoś na dodatek jest introwertykiem, to już w ogóle. 

10. Umożliw im znalezienie jednego najlepszego przyjaciela z podobnymi zainteresowaniami i zdolnościami; wspieraj tę relację, nawet jeśli przyjaciel się przeprowadza.  
Kolejny trochę dziwny punkt, ale pewnie ma to jakiś sens. Pozwól introwertykowi mieć swój świat i swoje kredki, i jak znajdzie sobie kogoś pasującego do tego świata, to nie próbuj tego zmieniać. 

11. Nie naciskaj ich, aby mieli mnóstwo znajomych.  
Bo nie każdy jest ekstrawertykiem i dobrze się czuje w większym gronie. Introwertykowi wystarczy parę osób, które zna bardzo dobrze, z którymi już się oswoił (bardzo dobre słowo, oswoić, nawiązania do 'Małego Księcia' anyone?). I będzie szczęśliwy. Nie musi wychodzić w każdy łikend na wielkie imprezy z głośną muzyką, mnóstwem alkoholu i przypadkowych znajomości. Introwertyk woli posiedzieć w samotności, naładować baterie. To jest główna różnica, ekstrawertyk ładuje baterie socjalizując się z ludźmi, a introwertyk ładuje baterie izolując się od ludzi. Przebywanie z ludźmi go wyczerpuje. 

12. Respektuj ich introwertyzm. Nie próbuj przerabiać ich na ekstrawertyków.  
Bo tego już się zmienić nie da. Introwertyk pozostanie nim zawsze i wszędzie. Owszem, może czasem wyjść na większą imprezę, może przebywać z kimś całą dobę i w ogóle, ale po jakimś czasie stanie się nie do wytrzymania. Będzie narzekał, stanie się gnuśny i złośliwy. Wiem to po samej sobie. Gdy zbyt długo przebywam z ludźmi, nawet z tymi, których bardzo lubię, to staję się wredną, złośliwą mendą. Kąsam jadowicie i wiem o tym, ale nic z tym zrobić nie mogę. Potrzebuję chwili dla siebie. Choćbym kogoś kochała wielką miłością i tak bym prędzej czy później musiała mieć dzień wolnego od tej osoby. Żeby się zregenerować i móc funkcjonować dalej.

Zatem bądźcie wyrozumiali dla introwertyków w swoim otoczeniu, bo gdy nie są zmęczeni ludźmi, to naprawdę wspaniali kompani. Tylko czasem potrzebują chwili świętego spokoju. 

I przydałby mi się taki oto kubek, na chwile, gdy chcę pobyć trochę sama z książką:

  

wtorek, 11 września 2012

Bi the way.


Wreszcie skończyłam tygodniowy maraton związany z malowaniem pokoju i mam chwilę, żeby napisać coś nowego na blogu. Dla ciekawskich, mój pokój jest aktualnie w kolorze TARDIS blue. Pięknie jest. I tak sobie myślałam o czym by tu napisać. Myślałam o jakimś serialu, który obejrzałam, ale ostatecznie wybrałam temat bardziej osobisty. Biseksualizm. Czary i magia. Pobawię się w pogromców mitów, bo na temat biseksualizmu krąży sporo opowieści dziwnych treści, nie zawsze prawdziwych, a w większości są to kompletne bzdury. 

Zaczynamy. A więc jestem biseksualna, tak. Nie, nie wybierałam orientacji, to nie jest kwestia wyboru, mody, chęci zwrócenia na siebie uwagi czy narobienia szumu. Taka się już urodziłam. Kiedy to zauważyłam? No cóż, od czasu burzliwego okresu dojrzewania moją uwagę przykuwali i faceci, i dziewczyny. I nie uważałam tego za coś dziwnego czy złego. Dla mnie była to najnormalniejsza rzecz na świecie. Ale to jest tak, że ja nie widzę płci, ja widzę człowieka. Podoba mi się osoba, nie jej genitalia. Jak ktoś jest niesamowity i potrafi mnie sobą zainteresować, to nie ma dla mnie znaczenia jakiej jest płci. I to jest chyba dla mnie kwintesencja biseksualizmu. I tyle o mnie. Czas na pogromców mitów. 

1. Biseksualiści to chciwe mendy, bo w końcu mogą mieć i faceta, i dziewczynę.
Oczywiście, jesteśmy chciwymi mendami i chcemy przelecieć wszystko co się rusza. Bollocks! Nigdy nie zrozumiem tego myślenia, że jak ktoś jest bi, to znaczy, że prześpi się z każdym zawsze i wszędzie. Głupota. Orientacja nie ma wpływu na to czy ktoś lubi szaleć ze wszystkimi czy też nie. 

2. Biseksualista prędzej czy później cię zdradzi. 
I kolejny dziwny wymysł związany z punktem numer jeden. Powtarzam znów, orientacja nie ma nic do tego. Homo, hetero czy bi. Każdy może zdradzić. Bycie bi nie sprawia, że od razu ma się chęć kogoś zdradzić. 

3. Biseksualne kobiety istnieją tylko po to, by spełnić erotyczne marzenia facetów o trójkącie.  
Chyba mój ulubiony mit. Czasami mam wrażenie, że trójkąt w łóżku to marzenie każdego przeciętnego faceta. Pewnie tak jest. Ale można mieć dosyć takich propozycji. To że jestem kobietą i jestem biseksualna nie oznacza, że też pragnę brać udział w pysznych trójkącikach. O i od razu przypomnę wam, drodzy panowie, że trójkąt z dwiema lesbijkami też nie wypali. Bo wiecie, one wolą siebie nawzajem, nie potrzebują do tego jeszcze faceta. Nigdy nie próbuj nawracać lesbijki penisem. Lesbijka nie ma chęci pójścia z tobą do łóżka, tak samo jak ty, heteroseksualny facecie, raczej nie miałbyś chęci przespać się ze swoim kolegą. 

4. Nie ma biseksualnych facetów.   
Owszem są. Tylko dobrze się ukrywają, bo w naszym kochanym społeczeństwie nie mogliby liczyć na święty spokój i poszanowanie swojej orientacji. Wolą być z kobietami (nawet jeżeli skrycie woleliby facetów) i nie narażać się na ostracyzm społeczny. Z tego samego powodu sporo biseksualnych kobiet wybiera związki z facetami. Widzicie jak to społeczeństwo niszczy. 

I skończyły mi się pomysły, co tu jeszcze za głupie głupoty ludzie mówią o biseksualnych. Czas na powrót do moich życiowych doświadczeń. Co mnie trochę boli i smuci, to że biseksualiści zawsze są zbyt homo na kręgi hetero, a jednocześnie zbyt hetero na kręgi LGBT. Wkurza mnie też, że lesbijki boją się umawiać z biseksualistkami, bo obawiają się, że te drugie zostawią je dla faceta. Z kolei faceci będą widzieć w biseksualistkach jedynie spełnienie swoich erotycznych marzeń o pysznym trójkąciku. Nie jest łatwo i można się w tym wszystkim pogubić. 
Przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz. Bycie bi nie oznacza, że się lubi każdą płeć po równo, 50/50. Skala Kinseya pokazuje, że bywa różnie, kolorowo i podłużnie. W ogóle według tej skali większość ludzi jest w mniejszym lub większym stopniu biseksualna, ludzi czysto homo lub hetero jest niewiele. Tak czy inaczej, ja zaliczam się do tych bi, które bardziej wolą kobiety niż facetów. Przekonało się o tym kilkoro chłopców, których musiałam wyrzucić z łóżka, gdyż albowiem w ogóle mnie nie kręcili. No i mam tego pecha, że zwykle podobają mi się dziewczyny hetero i geje. Także jeżeli ktoś sądzi, że biseksualizm jest cudowny, niech to jeszcze raz przemyśli, bo każde błogosławieństwo może szybko stać się przekleństwem. Ale ogólnie nie jest źle. Mój coming out mam już dawno za sobą, ludzie różnie to przyjmowali. W większości dobrze, chociaż niektórzy nadal robią sobie niezbyt wesołe dla mnie żarty i żarciki o pysznych trójkącikach. Nic mnie tak nie wkurza. Czasem męczące też bywa bycie jedynym tęczowym osobnikiem w całej wsi. Gdy nie mogę z kimś swobodnie porozmawiać, bo będzie mnie widział jedynie przez pryzmat orientacji. Miejmy nadzieję, że będzie lepiej. I któregoś pięknego dnia, będę mogła spokojnie przejść się po mieście trzymając ręce z dziewczyną moich marzeń. Bez obaw, że będziemy budzić powszechną niechęć, bez wytykania palcami, bez wyzwisk. Mam taką cichą nadzieję, że kiedyś ludzie przestaną widzieć tylko orientację, że zaczną widzieć człowieka. Nie ważne jakiej płci, orientacji, koloru skóry, wieku, wyglądu. Po prostu osobę, która zasługuje na szacunek. I tym optymistycznym akcentem kończę tego posta. Jakieś pytania? Sugestie, co do mitów? Cokolwiek? Piszcie, jeśli chcecie. 

I moje ulubione bi-wyznanie:


  
 

niedziela, 26 sierpnia 2012

Coffee&Cigarettes


Nikt nie jest idealny. I w sumie to nawet dobrze, przynajmniej życie jest trochę ciekawsze. A jeżeli o mnie chodzi i moje nałogi, to trochę tego jest. Najważniejszy to kawa i papierosy. Tak jak w tym filmie Jarmusha, który uwielbiam, chociaż w tym momencie większość zarzuci mi totalne hipsterstwo, bo to taki hipsterski film. Ale mam to gdzieś. 
Śniadanie mistrzów, kawa i papierosy. Zanim zabiorę się za rysowanie/pisanie muszę zapalić i wypić kawę. Na dobranoc też zigaret. Nałóg czy już styl życia, który kiedyś mnie zabije? Możliwe. Ale staram się o tym nie myśleć. 
Lubię, gdy trujący dym rozlewa mi się w płucach, lubię przepić tę gorycz jeszcze bardziej gorzką kawą. To mnie uspokaja w najgorszych sytuacjach. Zatrzymuję się, zbieram siły na kolejną ciężką przeprawę ze światem. To chwile samotności, które tak bardzo cenię. Tylko ja, moja kawa i mój papieros. 
Ale w towarzystwie też lubię zapalić. W kawiarni. Też kawa. Też papierosy. Ludzie, których już trochę znam. Czasami się wymieniamy, ja częstuję swoimi, oni swoimi. Czasem ktoś skręci szluga z waniliowym tytoniem, który jest świetny. I tak możemy siedzieć i rozmawiać o wszystkim. Bez końca właściwie. 
Albo gdy stoję pod uczelnią, słuchawki w uszach, odpalam papierosa i próbuję zrozumieć co się dookoła dzieje. Czasem ktoś podejdzie i poprosi o ogień. Czasem wyjdę z ludźmi z filologii albo biznesu zapalić i wymienić się notatkami, wiadomościami, plotkami. Bywa i tak, że wbiję się w rozmowę zupełnie obcych ludzi, ale łączy nas tylko to, że razem stoimy i palimy po kątach. Masoneria papierosa. Tyle znajomości nabyłam tylko przez samo wychodzenie na szluga. Palacze zawsze mogą się dogadać. Niepalący nie zawsze to rozumieją. Czuję się tak bardzo nie z tego wieku. Odnalazłabym się w XX wieku, gdy nie było wszędzie zakazów palenia, gdy ludzie byli nieco bardziej prawdziwi, mniej cyfrowo mechaniczni.
Żeby nie było, nie namawiam nikogo do palenia, ale też nie zniechęcam. Po prostu dzielę się swoimi nałogowymi doświadczeniami. Czy żałuję, że zaczęłam palić? Nie. Czy będę tego żałować za kilkadziesiąt lat? Kto wie. Może tak, może nie. 
Taki mam dzisiaj dziwny, pochmurny, deszczowy dzień i za dużo myślę. Piję za dużo kawy. Słucham za dużo smutnych piosenek. To wszystko. A teraz idę zapalić. 

piątek, 24 sierpnia 2012

Dziwny kraj, dziwni ludzie.

Jestem człowiekiem, który połowę swego życia spędza w pociągach i autobusach. Trochę przesadzam, ale jednak sporo czasu marnuję w środkach transportu. I jak to zwykle bywa często spotykam się z różnymi, dziwnymi ludźmi. Tak więc parę historii z mojego życia.

- Historia numer jeden, absolutnie. Trochę naginam zasady, bo to jednak było poza autobusem, już zdążyłam wysiąść i z kuzynką idziemy przez ulicę, a tu nagle podbiega do nas gościu z telefonem w ręce i krzyczy "Dostałem SMSa! Ktoś na mnie czeka!". My kompletnie zaskoczone, nie mamy pojęcia o co mu chodzi, a wyglądał naprawdę dosyć groźnie i przerażająco. Jak złapał trochę oddechu to wyjaśnił, że szuka przystanku busów, bo ktoś na niego czeka. No i dostał SMSa. Śmieszne było to, że przystanek był dokładnie za nim. Ale jak to mówię dosyć często, dziwny kraj, dziwni ludzie. 

- Historia numer dwa przydarzyła mi się w pociągu na trasie Kielce - Skarżysko Kamienna. Siedzę sobie spokojnie na miejscu, czytam książkę o Enneagramie (tak, wtedy miałam wielką fazę na to), nie zwracam uwagi na otoczenie. Kątem oka zauważyłam tylko jak jakiś gościu przeszedł przez korytarz, normalna sprawa. Ale nagle wrócił biegiem i z rozpędu usiadł naprzeciwko mnie i woła "Pani naprawdę TO czyta?!". Wystraszyłam się nie na żarty, bo nagle mnie wyrwał z lektury. Nie zdążyłam nawet zareagować oczywistą ironią "Nie, tylko obrazki przeglądam". Odpowiedziałam tylko krótko, że tak. A gościu nie ustępuje i dalej "Jest pani pierwszą osobą, którą znam, która też to czyta!". Uśmiechnęłam się, podziękowałam, powiedziałam, że mi miło i chyba byłam za bardzo zdenerwowana, bo ten człowiek wreszcie dał mi spokój, na odchodnym jeszcze spytał o mój numer Enneagramu. Powiedziałam, że Piątka. W odpowiedzi usłyszałam "To nic dziwnego, że pani to czyta". Nigdy więcej go nie spotkałam. 

- Historia numer trzy, czyli nawet słuchawki w uszach nie uchronią cię przed natrętnymi, podchmielonymi, troskliwymi ojcami. Jechałam z uczelni do domu, jak zwykle stojąc na środku autobusu przy oknie, gdy wsiadł taki jeden mocno podpity pan z koszem truskawek i zaczął nachalnie nawiązywać ze mną konwersację. A że ja jestem człowiek miły z natury i spokojny rocznik, to cierpliwie jednym uchem słuchałam o czym tam ględził. Dosyć ciekawa sprawa, najpierw mnie częstował tymi truskawkami, potem z dumą powiedział, że wiezie je do domu, żeby zrobić tort dla swojej osiemnastoletniej córki, która dziś ma urodziny. Gdy uznał, że moje milczenie mu nie odpowiada, dosiadł się do innego pana i miło im się rozmawiało o metodach uprawy truskawek, malin i innych takich.

I to były takie najbardziej zapadające w pamięć incydenty, ale jeśli mam być szczera, to niemal każde moje wyjście z domu kończy się jakimś dziwnym spotkaniem. I albo ja mam miłą twarz budzącą zaufanie, albo coś, ale zawsze na ulicy to mnie pytają ludzie o drogę, o godzinę i wszystko pozostałe. Inna sprawa, że w moim mieście można spotkać sobowtórów prawie wszystkich moich idoli serialowo filmowych. A także postaci, które wymyśliłam na potrzeby opowiadań. 
Mimo wszystko, lubię podróże pociągami i spacery po mieście. I lubię jak ktoś pamięta o mnie drobne szczegóły, nie dlatego, że ciągle mu przypominam, tylko po prostu zwracał uwagę. Tutaj wysyłam pozdrowienia i całusy dla koleżanki z filologii, która wczoraj do mnie zadzwoniła tylko po to, by powiedzieć, że w tivi leci film z moim idolem (czyli 'Gossip' z Normanem Reedusem). To było uroczo miłe. 

I tyle na dzisiaj. (no i mały fakt, który wyjaśniałby, czemu randomowi ludzie lubią ze mną rozmawiać.)

 

niedziela, 19 sierpnia 2012

"I'm holding cereal, I can't"


Zastanawialiście się kiedyś co się stanie, gdy wrzucić do blendera głupotę 'Kac Vegas', psychodelę 'Las Vegas Parano', doprawić brytyjskim humorem i posypać promieniami słońca Majorki? Powstanie wtedy 'Mad Dogs', czyli znów zmarnowałam wakacyjne popołudnia na oglądanie brytyjskiego serialu.
Szczerze, zabrałam się za tę produkcję z jednego prostego powodu. John Simm i Philip Glenister znowu razem na planie. Po 'Life on Mars' uznałam, że czemu nie, lubię ich serialową chemię. Dobrze im się razem gra, więc kolejny krótki serial nie zaszkodzi. I się nie zawiodłam, chociaż na początku byłam dosyć sceptycznie nastawiona (jak do wszystkiego w sumie zawsze jestem). Ale 'Mad Dogs' okazało się być bardzo sympatyczną produkcją, idealny serial do spędzenia gorącego letniego popołudnia ze szklanką soku pomarańczowego. Tylko uważajcie, bo można się tym sokiem zakrztusić ze śmiechu. Dawno takiej maniany nie oglądałam. Ale po kolei. 
Fabuła na początku jest dosyć prosta. Czwórka kumpli ze szkolnych lat wybywa na Majorkę odwiedzić wspólnego znajomego, który jest dosyć dzianym facetem i lubi wyrzucać każdemu co spieprzył w swoim życiu. Bohaterowie spędzają miło wakacyjny czas, smażą się na słońcu, włóczą po klubach, piją nadmierne ilości alkoholu i zasadniczo nie zwracają zbytnio uwagi na dziwne zachowanie gospodarza willi. Aż tu pewnego wieczora przy wspólnym kolacyjnym piwie atmosfera robi się nieco zbyt napięta, trochę za dużo słów zostało powiedzianych. Zanim jednak doszło do rękoczynów, naszych bohaterów odwiedza Tiny Blair (czyli karzeł w potwornej masce Tonego Blaira) i robi się dosyć krwawo i groteskowo. A potem to już konkretna maniana i bajzel. Czterech wesołków zostaje rzuconych w sam środek wielkiej afery związanej z handlem narkotykami, morderstwami, serbską mafią, skorumpowaną policją i wakacyjnym kacem. Nie tylko moralnym. 
Serial ma dwa sezony po 4 odcinki, które trwają około godziny. Ale i tak zbyt szybko mija, ja nie nudziłam się nawet minutę. Uśmiałam się jak głupia na paru akcjach typu: jak szybko schować trupa do zamrażarki? Uciąć mu stopy! Obsada jest genialna i dobrze zgrana, fabuła rozkręca się powoli przez pierwszy odcinek, ale po kulminacyjnym momencie wszystko zmienia się w chaos i piekło, i maniana maniana. Jak macie chwilę, wolne popołudnie, jest zbyt gorąco by wyjść na miasto i ogólnie jedyne co chcecie, to kawał dobrej rozrywki - polecam. Na tym serialu nie da się nudzić. 

Na koniec trailer C: Bo tego się nie da opowiedzieć, to trzeba zobaczyć:

 
(A z innych spraw, to już moje zboczenie zawodowe - uwielbiam wyłapywać momenty, gdy John Simm ujawnia swój północny akcent. Przeurocza sprawa.)  

niedziela, 5 sierpnia 2012

I'm happy, hope you're happy too.


Czas na kolejny serial. Obejrzałam 'Ashes to Ashes', bo chciałam się dowiedzieć co się stało z Samem Tylerem. No i się dowiedziałam. Chciałam też potwierdzić swoją teorię i wyszło, że miałam rację. Ale po kolei. Serial jest kontynuacją, spin-offem do 'Life on Mars' i jak każda kontynuacja ma swoje wady i zalety. Tym razem główną bohaterką zostaje Alex Drake, profiler z Londynu. Alex dostaje headshota i budzi się w roku 1981. Szalone lata osiemdziesiąte. Na początku nie podobało mi się przeniesienie akcji z Manchesteru do Londynu, potem jakoś się przyzwyczaiłam i nawet polubiłam ten Londyn. Bohaterka próbuje zrozumieć co się z nią stało, ale ma już trochę przetartą ścieżkę, bo studiowała przypadek Sama i jest świadoma, że otaczający ją świat jest wytworem jej umysłu (ale czy na pewno?). Walczy, żeby wrócić do swojego czasu, do swojej córki i ta walka całkiem nieźle jej idzie. Potem fabuła zbiega na nieco inne tory, których nawet ja nie rozumiałam, aż do ostatniego odcinka serii, gdzie wiele się wyjaśnia. 
Ciężko mi powiedzieć, czy podobało mi się to co oglądałam. Z jednej strony tak, bo miło znów zobaczyć starą ekipę, genialny Gene Hunt, Chris, Ray i nowa w ekipie Shaz, która od razu zdobyła moje serce. Ale z drugiej strony, to co się stało z postaciami... Jest inaczej, bardzo. Gene nie jest już taki sam, zrobił się trochę bardziej zgorzkniały (pewnie przez brak Sama). Chris przestał już mnie tak bawić, coraz bardziej irytował. Co mnie bawi i przeraża zarazem, to polubiłam Raymondo. Serio. Myślałam, że taka z niego menda nie do ogarnięcia, a tutaj zaczął mnie przekonywać i nawet mu współczułam. A moim faworytem został Jim Keats, pojawia się w trzecim sezonie i robi sporo zamieszania, i na dodatek jest czarnym charakterem. Ale ja zawsze mam słabość do tych złych, zwłaszcza jak są genialnie zagrani. Co do głównej bohaterki, zdobyła moją sympatię, chociaż nie umywa się do Sama Tylera. Wolę lata siedemdziesiąte niż osiemdziesiąte. Wolę 'Life on Mars' niż 'Ashes to Ashes'. Ale jak mówiłam, obejrzałam z ciekawości. Nie żałuję, bo serial jest dobry, wymaga znajomości poprzednika, by wszystko w pełni zrozumieć. Moim ulubionym zajęciem było wyłapywanie paraleli, momentów, w których Gene musiał przypominać sobie o Sammym. Trochę tego było. A zakończenie - genialne. Czułam od początku, że takie będzie rozwiązanie i się nie myliłam. Nie będę mówić co i jak, ktoś będzie chciał obejrzeć, to sam się dowie. Co jeszcze mogę napisać? Może to, że 'A2A' jest bardziej psychodeliczne niż 'LoM'. Zdecydowanie, więcej tutaj creepy, disturbing momentów. Jest trochę bardziej mrocznie i to mi się podobało. Za dużo napisać nie mogę, bo zepsułabym frajdę z oglądania. Także na sam koniec napiszę, jeżeli podobało się Wam 'Life on Mars' i chcecie się dowiedzieć co dalej z Samem i resztą ekipy - obejrzyjcie koniecznie 'Ashes to Ashes'. Możecie się trochę zdenerwować, ale wiedza zawsze jest lepsza od braku wiedzy. A co do mnie, to już nigdy nie posłucham piosenek Davida Bowie bez wspominania tych seriali. 

I już na sam koniec, bardzo fajne zdjęcia promocyjne: