czwartek, 27 września 2012

Call a call girl.


A dzisiaj będzie o serialu, który mnie samą zaskoczył. 'Secret diary of a call girl', bo tak się nazywa, jest opowieścią o życiu ekskluzywnej londyńskiej dziewczyny na telefon. Mówiąc prostszym językiem - prostytutki. Serial ma 4 sezony po 8 odcinków, które trwają około 20 minut. Czyli w sumie niedużo. Szybko się ogląda i jeszcze szybciej wciąga w historię Hannah, która w ramach profesji przybrała przydomek Belle. Gra ją wspaniała Billie Piper, którą kocham i wielbię całym sercem i głównie dla niej zaczęłam to oglądać. Muszę przyznać, że ta aktorka miała wiele odwagi, by zagrać w serialu o takiej tematyce. Ale wbrew pozorom serial o prostytutce nie ogranicza się jedynie do scen łóżkowych (tudzież podłogowych albo jeszcze innych, w końcu seks można uprawiać prawie wszędzie). Życie dziewczyny na telefon nie należy do najprostszych. Nie można ot tak powiedzieć rodzinie i znajomym jaką profesję się wykonuje, Hannah woli wmawiać, że pracuje jako sekretarka na nocnej zmianie. To nie wzbudza podejrzeń i jest na tyle szare i nudne, że nikt nie drąży tematu. Jednak z biegiem serialowego czasu Hannah przekonuje się, że utrzymanie tajemnicy jest trudniejsze niż zwykle. Zauważa, że oddala się coraz bardziej od rodziny i najbliższego przyjaciela, gubi się we własnych kłamstwach. W końcu będzie musiała dokonywać poważnych wyborów i życie rzadko kiedy kończy się happy endem. 
Bardzo polecam ten serial, bo jest niesamowicie nakręcony i świetnie zagrany. Billie jest piękna (i bardzo działa na lesbijską stronę mojej natury). Ciekawym zabiegiem jest mówienie do kamery, główna bohaterka wypowiada refleksje na temat związków, seksu, ludzkiej natury. I nie jest to gadanie od rzeczy, ale naprawdę ciekawe spostrzeżenia. Muzyka też jest świetnie dobrana, a w 4 sezonie to już poszaleli na całego z soundtrackiem. 
Podsumowując, powinnam jakąś ocenę wystawić? Na filmwebie zaznaczyłam 8/10 i z czystym sumieniem mogę to tutaj powtórzyć. Serial bardzo mi się podobał i jak ktoś chce coś krótkiego, ciekawego i z lekką nutką pikanterii, to polecam. 

piątek, 21 września 2012

Zombie, zombie, zombie.


Człowiek człowiekowi wilkiem a zombie zombie zombie. Lubię filmy o zombiakach, a ostatnimi czasy pokochałam też i serial. Serial będący ekranizacją komiksu. Z ekranizacjami komiksów to różnie bywa, zwykle średnio, bo ciężko ten klimat przenieść na taśmę filmową. Czasami jednak się udaje i tak jest w tym przypadku.
'The Walking Dead' to jeden z tych seriali, które naprawdę uwielbiam i fangirluję straszliwie i aż do przesady. Zaczęłam oglądać, bo Norman Reedus się tam pojawia (a że jest na liście moich Ulubieńców, to całą filmografię muszę obejrzeć). Szybko jednak się wkręciłam w tę historię i czekam z niecierpliwością na kolejny, trzeci już sezon, który pojawi się w połowie października. O czym to jest i o co chodzi? Prosty schemat, zombie apokalipsa, survival, dużo headshotów, sporo dramy, trochę problemów natury emocjonalnej, jeszcze więcej zabijania, rzucanie mięchem, jedzenie wiewiórek, szukanie zaginionych dziewczynek i jeszcze więcej survivalu. Jednak tym co przykuło mnie do ekranu było nieco inne podejście do konwencji filmów o zombie. Tak jak i w komiksie nie chodzi o to, by przestraszyć, zrobić z tego horror, o nie. Wbrew pozorom to nie jest serial o żywych trupach tylko i wyłącznie. Znacznie bardziej jest to serial o tym jak to ludzie są popieprzeni. A najbardziej te ich najgorsze cechy wyłażą w chwilach kryzysowych. Jak na przykład zombie apokalipsa. Uwielbiam psychologiczne podejście i dlatego ten serial tak bardzo mi się spodobał. Bohaterowie nie stoją w miejscu, nie są prości jak konstrukcja cepa (na pierwszy rzut oka niektórzy mogą się tacy wydawać, ale wraz z rozwojem fabuły następuje też ewolucja postaci). Każdy był kiedyś zwyczajnym człowiekiem ze zwyczajnymi problemami, aż tu nagle wszyscy znaleźli się w sytuacji kryzysowej. I żeby przeżyć, trzeba chwytać się każdej możliwej metody. Pierwotne instynkty są silniejsze niż więzy rodzinne i społeczne. Nie ma czasu i miejsca na czułości, bo liczy się przetrwanie. A to nie jest taka prosta sprawa jakby się mogło wydawać. 
Ulubione postaci? Zdecydowanie Daryl Dixon. Nie tylko dlatego, że gra go Norman Reedus (i tej postaci nie ma w komiksie, ale Reedus był tak fajny, że dla niego w serialu zrobili wyjątek i chwała im za to). Daryl to postać złożona, ciekawa, najbardziej przykuwająca uwagę, gdy tylko pojawia się na ekranie. Uwielbiam jego przemianę z sezonu na sezon, dowiadujemy się coraz więcej i już nie patrzymy na niego tylko jak na typowego rednecka z Południa. O nie. Diabeł tkwi w szczegółach, które widać często dopiero jak się cały serial obejrzy drugi raz. To wtedy w jednej scenie zauważyłam blizny, które mogły świadczyć tylko o niezbyt wesołym dzieciństwie. I jego relacje z resztą grupy też pozwalają wyciągnąć sporo wniosków. Ale no spoilers, jak ktoś, kto oglądał będzie chciał podyskutować, to wtedy mogę się podzielić swoimi wnioskami. Na drugim miejscu ulubieńców znajduje się Rick Grimes grany przez Andrew Lincolna (pamiętam go z 'Love Actually' i miałam niezłego lola, że w tym serialu się pojawił). Bo Rick, honor i ojczyzna. Rick ma swój plan i najwięcej problemów na głowie. Głównie przez rodzinę. O ile uwielbiam Ricka, to jego żony Lori i syna Carla nie znoszę. Wygrywają na liście najbardziej irytujących postaci ever. I na podium z brązowym medalem dla faworytów ląduje Glenn, uroczy Azjata, chyba najmądrzejszy z całej wesołej paczki. Ciągle wygrywa castingi na najbardziej porąbane i niebezpieczne eskapady. Za to dla odmiany lista niezbyt lubianych: oczywiście Shane, zwany przeze mnie łysą mendą. Mendą był i pozostał. 
I to na tyle o postaciach, o fabule nie ma co się rozpisywać zbytnio. Pierwszy odcinek jest trochę nudny, powolny, ale to cisza przed burzą. Jak to wytrwacie to potem jest szalona jazda bez trzymanki. Jakbym miała na szybko napisać wprowadzenie do fabuły to proszę: Rick i łysa menda Shane są policjantami na akcji, Rick zostaje postrzelony, ląduje w szpitalu, zapada w śpiączkę, gdy się budzi to okazuje się, że na świecie zapanował zombieland, Rick chce wrócić do rodziny, 99 problems but a bitch ain't one, trafia do reszty ekipy tych, którzy przetrwali, radosna gromadka próbuje przeżyć, co takie proste nie jest. I to tak w skrócie. Znacznie lepiej się to ogląda niż opowiada. Także polecam wszystkim, którzy mają dosyć cukierkowatych i słitaśnych rzeczy o miłości i bólu egzystencjalnym nią wywoływanych. Jak chcecie czegoś mocnego, że tak powiem kolokwialnie 'z pierdolnięciem', to łapcie shotguna, kuszę, maczetę, czy nóż kuchenny i zapraszam do zombielandu w wersji 'The Walking Dead'.

PS. Komiks też polecam! Chociaż brak w nim Daryla, to historia toczy się nieco innymi torami i też jest fajnie.

I na koniec, znaj zombiaka swego:  


Jesień, seriale, herbata.

Jeszcze wczoraj pogoda była bardzo jesienna. Pochmurno, zimno, wieje, trochę pada. A dzisiaj wstaję rano i wita mnie piękne słońce. Ale nadal jest dosyć zimno i wieje. W końcu to Kielce, tu zawsze tak jest. Czuć jesień w powietrzu, liście lecą z drzew. A skoro jesień to już niedługo czeka mnie rychły powrót na kochaną uczelnię. Trzeba będzie odkopać zeszyty do gramatyki opisowej języka rosyjskiego i PNJR. Przyzwyczaić się na nowo do wstawania skoro świt i wracania późną porą głodnym i zmęczonym. Niezapowiedziane kolokwia i poprawki, zarywanie nocy dla dobrych ocen. A w tym roku chcę mieć jak najlepsze te oceny, może trochę powalczę o jakieś stypendium i wyjazd na wymianę do Moskwy. Oj bardzo bym chciała, zobaczymy na ile pozwoli mi mój słomiany zapał do wszystkiego. 
Są też dobre strony jesieni. Zaczynają się seriale. Dużo seriali. O niektórych mam zamiar wspomnieć jeszcze w kilku(nastu?) notkach. Raczej nie będę pisać o oczywistych oczywistościach, które każdy oglądał (vide doktor Grzesio Dom, który dla mnie skończył się gdzieś koło 3 lub 4 sezonu), raczej pozwolę sobie na reklamę produkcji bardziej undergroundowych. Albo takich, które w moim przekonaniu się takie wydają. I będą to raczej zagraniczne produkcje, bo nie lubię polskich seriali. Zwykle są to tasiemce bez ładu i składu, pełne głupich rozwiązań fabularnych i koncentrujące się tylko na tym kto z kim i dlaczego. Nie lubię takich pierdół. Owszem, czasami są dobre do odmóżdżenia, gdy chce się posiedzieć, obejrzeć i nie myśleć. Ale to zupełnie nie moja bajka. Jeśli ktoś zna jakiś dobry serial polskiej produkcji, który nie będzie żenadą i parodią, to byłabym wdzięczna za info. A wracając do samych seriali, to są wdzięcznym umileniem życia jesienno-zimowego. Tak samo jak herbata. Gdy na zewnątrz pogoda taka, że nawet się wyjść nie chce po zakupy, to miło usiąść przed monitorem, włączyć ulubiony serial i popijać ciepłą herbatę z miodem. Idealna regeneracja po ciężkim dniu. Może jeszcze dzisiaj napiszę kolejnego posta o jednym z moich ulubionych seriali, którego trzeci sezon zacznie się w październiku. Jak wena przyjdzie.
Z zupełnie innej parafii, zdarzyło wam się kiedyś, że mieliście przyjaciela/przyjaciółkę/kolegę/koleżankę/znajomego/znajomą, z którym/którą dogadywaliście się jak z nikim innym, byliście jak zaginione rodzeństwo, bratnie dusze... A potem ten ktoś znalazł sobie kogoś innego, wdał się w związek i już o was totalnie zapomniał? Bo mi to się przytrafia aż za często. Trochę podle się z tym czuję, że jestem dla kogoś na wyłączność, zawsze gotowa żeby pogadać, coś doradzić, pomóc w razie potrzeby i nie oczekuję za to nic. No może odrobinę wdzięczności. A potem nagle kontakt się urywa. Smutne to. 

Tak czy inaczej, czas na herbatę.


niedziela, 16 września 2012

But I'm an introvert!


Dzisiaj trochę spokojniej. Wczoraj byłam głodna i zła. Bo jak Słowianin jest głodny, to jest zły. A jak jest zły, to hejtuje wszystko i wszystkich. Z sobą na czele. I innymi. Mniejsza o to, mam nadzieję, że nikt się na mnie śmiertelnie nie obraził, bo tego bloga trzeba czytać z przymrużeniem oka. Ogólnie lepiej się żyje, gdy się traktuje wszystko z lekkim dystansem i uśmiechem, ale to temat na inny wpis. Dzisiaj podróżując na syntezatorze razem z rudym kotem, przemierzając tak bezmiary internetu, trafiłam na poradnik jak traktować introwertyków. Sama jestem introwertykiem, więc pomyślałam, czemu by o tym nie napisać. Zatem do dzieła. W punktach.

1. Respektuj ich potrzebę prywatności.
To bardzo ważne. Każdy ma potrzebę prywatności, ale introwertycy mają jeszcze większą. Nie lubimy jak ktoś wpada nam do pokoju bez pukania, bez zapowiedzi. Albo wpycha się bezczelnie w nasze sprawy, nawet w dobrej intencji. Z nami trzeba delikatnie, bo nie lubimy się uzewnętrzniać przed byle kim i byle jak. Chowamy wszystko do środka, do siebie, co na zdrowie nam nie wychodzi, ale tak już mamy. 

2. Nigdy nie zawstydzaj ich publicznie. 
Nie musisz, bo my sami siebie najlepiej zawstydzamy i robimy wiochę. No, seriously. Tutaj dużo rozpisywać się nie trzeba, nikt nie lubi publicznego przypału, a introwertycy nie lubią jeszcze bardziej. Wydaje mi się, że to główna zasada, ktoś czegoś nie lubi, a introwertyk nie lubi tego jeszcze bardziej.

3. Pozwól im najpierw poobserwować, kiedy znajdą się w nowej sytuacji.  
Bo jesteśmy tacy, że najpierw obserwujemy, myślimy, a dopiero potem mówimy i działamy. Nie wymagaj od introwertyka, żeby od razu złapał bluesa. Niech sobie trochę pokontempluje i osądzi, czy chce brać w czymś udział, czy też nie. Będzie ci za to bardzo wdzięczny.

4. Daj im czas na przemyślenie kwestii. Nie wymagaj nieustannych odpowiedzi.  
Bardzo mocno związane z poprzednim punktem. Kwestia najpierw myślę, potem działam.

5. Nie przerywaj im.  
Bo jak już zaczniemy mówić, oczywiście po dokładnym przeanalizowaniu tematu, to nie lubimy, gdy nam się przerywa. Zwykle tracimy wtedy wątek, chęć do dalszej rozmowy, czujemy się zignorowani i koniec. Przestajemy mówić, a ktoś myśli, że się obraziliśmy. Trochę tak, ale bardziej jest nam przykro. 

6. Powiadom ich wcześniej o możliwych zmianach w ich życiu.  
Zmiany są złe i dobre. Bywa różnie. Ale jak się już z kimś umówisz na coś, to lepiej dotrzymywać słowa i terminów. Nienawidzę jak ktoś mi w ostatniej chwili mówi, że jednak się nie spotkamy, że jednak nie zrobi czegoś tam, że plan nie wyjdzie i tak dalej. 

7. Uprzedzaj ich z piętnastominutowym wyprzedzeniem nim zawołasz na obiad lub poprosisz o zajęcie się czymś, by mogli spokojnie dokończyć to, co aktualnie robią.  
Bo nikt nie lubi rzucać pracy w połowie i zajmować się czymś innym, a potem znów wracać do przerwanego zajęcia. Wtedy się już po prostu nie wie, gdzie się skończyło, zaczęło i czy wszechświat nadal istnieje. Zwłaszcza nie lubię jak ktoś mi przerywa prace artystyczne. Gdy jestem w połowie rysunku albo pisaniny. Ciężko mi potem znowu wrócić do tego świata.

8. Udzielaj im reprymendy na osobności.  
Ten punkt wiąże się z punktem numer 2. Ale to chyba większość tak ma, że woli skargi i zażalenia rozpatrywać bez niepotrzebnych świadków.

9. Ucz ich nowych rzeczy, kiedy jesteście sami, a nie przy innych. 
Tego punktu trochę nie rozumiem, szczerze powiedziawszy. Może chodzi o to, że ciężko się skoncentrować, gdy dwadzieścia osób patrzy ci na ręce. Coś w tym stylu. A jak ktoś na dodatek jest introwertykiem, to już w ogóle. 

10. Umożliw im znalezienie jednego najlepszego przyjaciela z podobnymi zainteresowaniami i zdolnościami; wspieraj tę relację, nawet jeśli przyjaciel się przeprowadza.  
Kolejny trochę dziwny punkt, ale pewnie ma to jakiś sens. Pozwól introwertykowi mieć swój świat i swoje kredki, i jak znajdzie sobie kogoś pasującego do tego świata, to nie próbuj tego zmieniać. 

11. Nie naciskaj ich, aby mieli mnóstwo znajomych.  
Bo nie każdy jest ekstrawertykiem i dobrze się czuje w większym gronie. Introwertykowi wystarczy parę osób, które zna bardzo dobrze, z którymi już się oswoił (bardzo dobre słowo, oswoić, nawiązania do 'Małego Księcia' anyone?). I będzie szczęśliwy. Nie musi wychodzić w każdy łikend na wielkie imprezy z głośną muzyką, mnóstwem alkoholu i przypadkowych znajomości. Introwertyk woli posiedzieć w samotności, naładować baterie. To jest główna różnica, ekstrawertyk ładuje baterie socjalizując się z ludźmi, a introwertyk ładuje baterie izolując się od ludzi. Przebywanie z ludźmi go wyczerpuje. 

12. Respektuj ich introwertyzm. Nie próbuj przerabiać ich na ekstrawertyków.  
Bo tego już się zmienić nie da. Introwertyk pozostanie nim zawsze i wszędzie. Owszem, może czasem wyjść na większą imprezę, może przebywać z kimś całą dobę i w ogóle, ale po jakimś czasie stanie się nie do wytrzymania. Będzie narzekał, stanie się gnuśny i złośliwy. Wiem to po samej sobie. Gdy zbyt długo przebywam z ludźmi, nawet z tymi, których bardzo lubię, to staję się wredną, złośliwą mendą. Kąsam jadowicie i wiem o tym, ale nic z tym zrobić nie mogę. Potrzebuję chwili dla siebie. Choćbym kogoś kochała wielką miłością i tak bym prędzej czy później musiała mieć dzień wolnego od tej osoby. Żeby się zregenerować i móc funkcjonować dalej.

Zatem bądźcie wyrozumiali dla introwertyków w swoim otoczeniu, bo gdy nie są zmęczeni ludźmi, to naprawdę wspaniali kompani. Tylko czasem potrzebują chwili świętego spokoju. 

I przydałby mi się taki oto kubek, na chwile, gdy chcę pobyć trochę sama z książką:

  

wtorek, 11 września 2012

Bi the way.


Wreszcie skończyłam tygodniowy maraton związany z malowaniem pokoju i mam chwilę, żeby napisać coś nowego na blogu. Dla ciekawskich, mój pokój jest aktualnie w kolorze TARDIS blue. Pięknie jest. I tak sobie myślałam o czym by tu napisać. Myślałam o jakimś serialu, który obejrzałam, ale ostatecznie wybrałam temat bardziej osobisty. Biseksualizm. Czary i magia. Pobawię się w pogromców mitów, bo na temat biseksualizmu krąży sporo opowieści dziwnych treści, nie zawsze prawdziwych, a w większości są to kompletne bzdury. 

Zaczynamy. A więc jestem biseksualna, tak. Nie, nie wybierałam orientacji, to nie jest kwestia wyboru, mody, chęci zwrócenia na siebie uwagi czy narobienia szumu. Taka się już urodziłam. Kiedy to zauważyłam? No cóż, od czasu burzliwego okresu dojrzewania moją uwagę przykuwali i faceci, i dziewczyny. I nie uważałam tego za coś dziwnego czy złego. Dla mnie była to najnormalniejsza rzecz na świecie. Ale to jest tak, że ja nie widzę płci, ja widzę człowieka. Podoba mi się osoba, nie jej genitalia. Jak ktoś jest niesamowity i potrafi mnie sobą zainteresować, to nie ma dla mnie znaczenia jakiej jest płci. I to jest chyba dla mnie kwintesencja biseksualizmu. I tyle o mnie. Czas na pogromców mitów. 

1. Biseksualiści to chciwe mendy, bo w końcu mogą mieć i faceta, i dziewczynę.
Oczywiście, jesteśmy chciwymi mendami i chcemy przelecieć wszystko co się rusza. Bollocks! Nigdy nie zrozumiem tego myślenia, że jak ktoś jest bi, to znaczy, że prześpi się z każdym zawsze i wszędzie. Głupota. Orientacja nie ma wpływu na to czy ktoś lubi szaleć ze wszystkimi czy też nie. 

2. Biseksualista prędzej czy później cię zdradzi. 
I kolejny dziwny wymysł związany z punktem numer jeden. Powtarzam znów, orientacja nie ma nic do tego. Homo, hetero czy bi. Każdy może zdradzić. Bycie bi nie sprawia, że od razu ma się chęć kogoś zdradzić. 

3. Biseksualne kobiety istnieją tylko po to, by spełnić erotyczne marzenia facetów o trójkącie.  
Chyba mój ulubiony mit. Czasami mam wrażenie, że trójkąt w łóżku to marzenie każdego przeciętnego faceta. Pewnie tak jest. Ale można mieć dosyć takich propozycji. To że jestem kobietą i jestem biseksualna nie oznacza, że też pragnę brać udział w pysznych trójkącikach. O i od razu przypomnę wam, drodzy panowie, że trójkąt z dwiema lesbijkami też nie wypali. Bo wiecie, one wolą siebie nawzajem, nie potrzebują do tego jeszcze faceta. Nigdy nie próbuj nawracać lesbijki penisem. Lesbijka nie ma chęci pójścia z tobą do łóżka, tak samo jak ty, heteroseksualny facecie, raczej nie miałbyś chęci przespać się ze swoim kolegą. 

4. Nie ma biseksualnych facetów.   
Owszem są. Tylko dobrze się ukrywają, bo w naszym kochanym społeczeństwie nie mogliby liczyć na święty spokój i poszanowanie swojej orientacji. Wolą być z kobietami (nawet jeżeli skrycie woleliby facetów) i nie narażać się na ostracyzm społeczny. Z tego samego powodu sporo biseksualnych kobiet wybiera związki z facetami. Widzicie jak to społeczeństwo niszczy. 

I skończyły mi się pomysły, co tu jeszcze za głupie głupoty ludzie mówią o biseksualnych. Czas na powrót do moich życiowych doświadczeń. Co mnie trochę boli i smuci, to że biseksualiści zawsze są zbyt homo na kręgi hetero, a jednocześnie zbyt hetero na kręgi LGBT. Wkurza mnie też, że lesbijki boją się umawiać z biseksualistkami, bo obawiają się, że te drugie zostawią je dla faceta. Z kolei faceci będą widzieć w biseksualistkach jedynie spełnienie swoich erotycznych marzeń o pysznym trójkąciku. Nie jest łatwo i można się w tym wszystkim pogubić. 
Przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz. Bycie bi nie oznacza, że się lubi każdą płeć po równo, 50/50. Skala Kinseya pokazuje, że bywa różnie, kolorowo i podłużnie. W ogóle według tej skali większość ludzi jest w mniejszym lub większym stopniu biseksualna, ludzi czysto homo lub hetero jest niewiele. Tak czy inaczej, ja zaliczam się do tych bi, które bardziej wolą kobiety niż facetów. Przekonało się o tym kilkoro chłopców, których musiałam wyrzucić z łóżka, gdyż albowiem w ogóle mnie nie kręcili. No i mam tego pecha, że zwykle podobają mi się dziewczyny hetero i geje. Także jeżeli ktoś sądzi, że biseksualizm jest cudowny, niech to jeszcze raz przemyśli, bo każde błogosławieństwo może szybko stać się przekleństwem. Ale ogólnie nie jest źle. Mój coming out mam już dawno za sobą, ludzie różnie to przyjmowali. W większości dobrze, chociaż niektórzy nadal robią sobie niezbyt wesołe dla mnie żarty i żarciki o pysznych trójkącikach. Nic mnie tak nie wkurza. Czasem męczące też bywa bycie jedynym tęczowym osobnikiem w całej wsi. Gdy nie mogę z kimś swobodnie porozmawiać, bo będzie mnie widział jedynie przez pryzmat orientacji. Miejmy nadzieję, że będzie lepiej. I któregoś pięknego dnia, będę mogła spokojnie przejść się po mieście trzymając ręce z dziewczyną moich marzeń. Bez obaw, że będziemy budzić powszechną niechęć, bez wytykania palcami, bez wyzwisk. Mam taką cichą nadzieję, że kiedyś ludzie przestaną widzieć tylko orientację, że zaczną widzieć człowieka. Nie ważne jakiej płci, orientacji, koloru skóry, wieku, wyglądu. Po prostu osobę, która zasługuje na szacunek. I tym optymistycznym akcentem kończę tego posta. Jakieś pytania? Sugestie, co do mitów? Cokolwiek? Piszcie, jeśli chcecie. 

I moje ulubione bi-wyznanie: