niedziela, 29 grudnia 2013

Red eyes and tears.

Większość osób pisze/pisało o świętach, świątecznej magii, nastroju, objadaniu się smakołykami i cudownych prezentach. Mnie święta przyniosły jedynie tytułowe spuchnięte i czerwone oczy od dwóch dni płaczu. W tym jeden dzień wypadł akurat w moje urodziny (urodzić się 26 grudnia to jest niezły ponury żart). A zapowiadało się całkiem niewinnie i nic nie wskazywało na to, że akurat w te święta rodzina postanowi rzucić mi wyzwanie cierpliwości, którego nie wytrzymałam. 
Było trochę rozmów, dużo hejtu na mnie, nie wytrzymałam psychicznie (nie wytrzymuję już od dłuższego czasu, ale są takie momenty, gdy już kompletnie nie daję rady). Jak się rozpłakałam, to nie byłam w stanie skleić jednego zdania. A miałam dużo odpowiedzi i ripost, ale przez łzy ciężko się wysłowić. I tak siedziałam całkowicie rozbita, trzęsąca się i sama, bo jak mi źle, to muszę być sama. Ale rodzina odebrała to jako jakąś tanią zagrywkę i brak zrozumienia/szacunku. Jak wcześniej próbowali mnie pocieszać, tak później zaczęli mnie atakować, nazywać królową dramatu i życiową ofiarą. Najwidoczniej nią jestem. No cóż, przepraszam. Z depresji nie da się wyjść w jeden wieczór. Tym bardziej jeżeli jej przyczyną są ludzie, z którymi musiałam wtedy przebywać pod jednym dachem. 


Co to za święta bez kwasów przy wigilijnym stole. Zawsze tak było odkąd pamiętam. I pewnie zawsze będzie, jak to w dysfunkcyjnej rodzinie. Mam nadzieję, że reszta ludzi miała lepsze święta ode mnie. Urodziny minęły mi cicho i szybko. Pogrążyłam się w lekturze książek, które dostałam w prezencie, w milczeniu zniosłam odśpiewane 'sto lat' i nieszczere życzenia. W głowie miałam ciągle frazę "I hate myself and I want to die". Nadal tak mam. Codziennie, czasem jedynie zagłuszam ten głos robiąc głupoty lub znajdując sobie jakieś ambitne zajęcie. Tak czy inaczej, wróciłam na chwilę na mieszkanie, wyrwałam się z tych toksyn. Ostatnie 2 dni przepracowałam u mojego brata w knajpce z lokalnym świętokrzyskim żarciem. Byłam typowym przynieś, wynieś, pozamiataj, najwięcej się narobiłam pomagając w kuchni i na zmywaku. Niby tylko 2 dni roboty, ale padam na twarz, bo od 10 do 20, plus 2 godziny sprzątania sali, to jednak jest trochę i więcej. Są jednak plusy, zarobiłam trochę monet. Przydadzą się na organizację sylwestra. Może chociaż sylwester będzie udany i okaże się dobrym wstępem do nowego roku. Będzie 5 osób na mieszkaniu, robimy party w stylu lat 80, będą przebieranki i dużo śmiechu. Tego mi trzeba. Jak wszystko się uda, to zdam relację. Jak odpocznę jeszcze jakieś parę dni po tym wszystkim, bo brak snu i pożywnego jedzenia poczynił spustoszenie w moim życiu. Miałam zrobić podsumowanie roku 2013, ale nie ma co tu dużo podsumowywać. Były wzloty i upadki, więcej upadków. Ogólnie rzecz biorąc było słabo. 

A dzisiejszego posta sponsoruje Sam Winchester, bo idealnie odzwierciedla mój stan:

 
 

sobota, 7 grudnia 2013

Brothers&Sisters.

Święta się zbliżają, a to oznacza zjazdy rodzinne i wiele innych mniej lub bardziej przyjemnych rzeczy. A skoro takie okazje, to postanowiłam napisać posta związanego pośrednio z tematem rodziny. A konkretnie kwestia posiadania rodzeństwa. Nikt mi nie wmówi, że nie ma różnic między ludźmi, którzy są jedynakami a tymi, co posiadają brata lub siostrę. Jest wiele różnic, które można wyczuć. 
Nie mówię, że ktoś jest lepszy czy gorszy, po prostu chciałam się podzielić swoimi doświadczeniami. Znam trochę jedynaków i nie ważne ile mają kuzynów/kuzynek i tak różnią się od ludzi z rodzeństwem. Może dla mnie jest to łatwiejsze do wyłapania, bo sama mam 2 braci i 2 siostry, jestem średnim dzieckiem, znam uroki bycia starszą siostrą i młodszą jednocześnie. Ale o tym później. Zacznę od jedynaków, których znam. Na swoje szczęście nie znam jedynaków, którzy są totalnie rozpieszczeni przez rodziców. Ale i tak jedynacy są dosyć kłopotliwi dla mnie. Nie mają takiego wyczucia do ludzi, nie łapią cichych tonów w rozmowach, są nieco egoistyczni (ale nie jest to do końca zdrowy oświecony egoizm). Czasem ciężko się z nimi dogadać, nie lubią iść na kompromisy. Chociaż podejrzewam, że bycie jedynakiem ma sporo zalet. Rodzice koncentrują na tobie całą uwagę i fundusze. Chociaż to potrafi być też destrukcyjne. 
A wady i zalety posiadania rodzeństwa? Tu się mogę rozpisać. Zaczynając od zalet. Bracia i siostry to przyjaciele na całe życie. Takie więzy, które ciężko przerwać, możemy się do siebie nie odzywać, możemy się kłócić, tłuc po łbach, wyjechać na różne krańce świata, ale jak się spotkamy, to i tak się pogodzimy i jest dobrze. Oczywiście jeżeli relacje między rodzeństwem są zdrowe, bo jak się chce kogoś znienawidzić, to i więzy krwi tego nie obronią. Ale ze swojej strony mogę powiedzieć, że starsze rodzeństwo było dla mnie źródłem wsparcia i miłości, więc nie mogę narzekać. W podstawówce nikt mi nie dokuczał, bo broniła mnie siostra. Brat nauczył mnie, że jak się przewrócę, to nie powinnam płakać, a jak ktoś mnie uderzy, to zwyczajnie mam mu oddać i się nie mazać. Wychowali mnie na twardziela. Za młodu byłam taką trochę irytującą młodszą siostrą. Ciągle łaziłam za starszym rodzeństwem i chciałam żeby spędzali ze mną czas. Ale wyszło mi to na dobre, bo jak brat już nie chciał mi czytać bajki, to sama nauczyłam się czytać zanim nawet poszłam do zerówki. Czasem dochodziło do rękoczynów, nigdy nie zapomnę jak rozbiłam bratu talerz na głowie, albo jak zaatakowałam siostrę łańcuszkiem z koralików. Ale konflikty między rodzeństwem są potrzebne. Rozwiązywanie ich uczy trudnej sztuki kompromisu, która bardzo się przydaje w dorosłym życiu. Mam też młodszą siostrę, więc wiem jak czuło się moje starsze rodzeństwo. Na początku się nienawidzi tego, że przestało się być najmłodszym, nie zbiera się najwięcej uwagi rodziców i otoczenia. Ale z czasem człowiek zaczyna doceniać to, że staje się dla kogoś przykładem, wzorem do naśladowania, całkiem nieświadomie. I próbuje być lepszym człowiekiem. Staje się odpowiedzialny za młodszego w rodzinie. Szybciej się wtedy dorasta i mądrzeje. No i nic tak nie cieszy, jak te chwile, gdy cały świat zawodzi, siedzi człowiek i płacze, a tu przyjdzie młodsza siostra i cię uściska i powie, że będzie dobrze. Coś pięknego i magicznego. Rodzeństwo pomaga rozwijać inteligencję emocjonalną. Dorastając wśród braci i sióstr, nie ma się problemów ze zrozumieniem innych ludzi, jest się nieco bardziej tolerancyjnym wobec innych. Szybciej nabiera empatii i zrozumienia jak działają relacje międzyludzkie. 
Ale żeby nie było tak miło, posiadanie rodzeństwa to też sporo minusów. Przede wszystkim człowiek jest pozbawiony prywatności. Rodzeństwo, zwłaszcza młodsze, zawsze znajdzie sposób, żeby przegrzebać nasze prywatne rzeczy, dowiedzieć się wszystkiego i wykorzystać tę wiedzę. Przestrzeń osobista także przestaje mieć znaczenie. Z jednej strony to niby dobrze, ale z drugiej, nie każdy jest na to przygotowany, że ktoś może naruszyć granice jego przestrzeni osobistej i nie widzieć w tym żadnego problemu, bo żył w takim stanie od wielu lat. A już dzielenie łóżka z bratem/siostrą na wyjazdach czy innych okazjach. Nie ważne czy spałam ze starszą czy z młodszą siostrą, zawsze to ja zostawałam bez kołdry i na brzegu łóżka. Dlatego teraz uwielbiam spać sama na swoim wielkim łóżku i ogólnie trudno mi je z kimkolwiek dzielić (no ale jeżeli przyszłoby mi je dzielić z rodzeństwem, to bym się zgodziła tak czy siak). Inna sprawa to rywalizacja między rodzeństwem. Szczególnie, gdy jest się średnim dzieckiem. Najwięcej uwagi zawsze dostaje najmłodszy. Od najstarszego najwięcej się wymaga. A jak się jest pośrodku? To wtedy próbuje się odróżniać od reszty za wszelką cenę. Szuka się swojej ścieżki życiowej dwa razy intensywniej niż inni. Próbuje się wszystkiego, byle tylko odnaleźć siebie. No i jeżeli nie jest się dzieckiem możnych rodziców, to szuka się jakichkolwiek środków, by spełniać swoje pasje i marzenia. Idzie się pod prąd i swoją drogą. 

Może i bym mogła się bardziej rozpisać, ale na chwilę obecną nic więcej już mi nie przychodzi do głowy. Możecie opisać mi swoje historie związane z rodzeństwem tudzież jego brakiem. Ja wiem jedno, mimo wszystkich wad, nie zamieniłabym swojego obecnego życia na jakiekolwiek inne. Lubię swoje starsze i młodsze rodzeństwo. I nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. 

Na koniec zdjęcie Ylvisowych braci, które świetnie opisuje jak wyglądają gorsze chwile między rodzeństwem (i zapowiedź, że w którymś z kolejnych postów zajmę się tematem norweskich komików.) 


sobota, 30 listopada 2013

Song to say goodbye.

Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że w życiu kieruję się kilkoma prostymi zasadami. Główną z nich będzie: nic nie jest na zawsze i nic na pewno. Dotyczy to zarówno rzeczy jak i ludzi. A o czym będzie dzisiejszy post? O tym jak sobie radziłam i radzę z życiem, co mnie denerwuje w innych ludziach i dlaczego po części jestem chyba robotem. Albo po prostu mam mózg socjopaty, ale nauczyłam się żyć i współgrać w społeczeństwie. 


Tak to czasem się nam wydaje, że ludzie, których poznaliśmy będą z nami na wieki. Też tak myślałam, ale dosyć szybko moje marzenia zderzyły się z brutalną rzeczywistością. Utrata pierwszej osoby, którą miałam za przyjaciółkę na całe życie uświadomiła mi, że nie ważne jak dobrze ktoś może mnie znać, na końcu i tak zostaję sama. Z różnych powodów. Ludzie się zmieniają. Albo inaczej. Nie zmieniają. My mamy o nich jakieś mylne wyobrażenia, które sprawiają, że nie widzimy ich prawdziwego 'ja'. Ludzie pozostają tacy sami, jedynie my zaczynamy dostrzegać prawdę, albo oni zaczynają pokazywać swoje oblicze. Nic nie jest na zawsze i nic na pewno. Nauczyłam się tej zasady i trzymam się jej do dzisiaj. Staram się nie przejmować i nie przywiązywać. Ludzie przychodzą i odchodzą. I nie ma w tym nic dziwnego ani strasznego. Takie jest życie. Ale co mnie osobiście irytuje, to jak niektórzy za wszelką cenę starają się utrzymać kogoś przy sobie. Nawet jeżeli takie rozwiązanie jest szkodliwe dla jednej lub obu stron. Nie rozumiem jak można pozwalać robić z siebie wycieraczkę dla kogoś. Niektórych bawi ranienie innych i wyżywanie się na kimś, kto jest do nich przywiązany. Ale od takich toksycznych ludzi trzeba się odciąć i nie pozwalać im rządzić każdą dziedziną naszego życia. Można być przyjaciółmi, ale gdy zaczynają się dziać takie rzeczy, to według mnie najbardziej rozsądnym rozwiązaniem jest rozejście się w dwie strony. Bo swoją drogą, co to za przyjaźń, w której ciągle ktoś cierpi i jest poniżany, kaleczony emocjonalnie i wyzyskiwany? Owszem, kłótnie i rzucanie krzesłami zdarza się nawet w najlepszych relacjach. Ale nie jest to ciągły stan. Przyjaźń wymaga zrozumienia i akceptacji, a gdy to się kończy, trudno mówić o przyjaźni. 
Inna zasada, której się trzymam, to że mówienie o sobie wszystkiego, uzewnętrznianie się jest jak podanie komuś naładowanego pistoletu i pozwolenie na to, by wymierzył go nam prosto w głowę. Kwestia zaufania i miłości do drugiej osoby polega na tym, że wierzymy, iż nie pociągnie ona za spust. Ale ludzie bywają różni. Dlatego staram się nie uzewnętrzniać przed innymi. Nawet przed najbliższymi. Nie umiałabym żyć ze świadomością jak ktoś mógłby taką wiedzę obrócić przeciwko mnie. Lubię mieć nad wszystkim kontrolę, nie lubię gdy ktoś ma ją nade mną. I jeżeli komuś mówię więcej niż powinnam, to znaczy, że naprawdę mu wierzę i ufam. Ale tak serio serio. Niewiele jest takich osób.
Mając takie przekonania i świadomość, że w życiu bywa różnie, nie boję się już ludzi, którzy znikają z mojego życia. Pozwalam im spokojnie odejść. Nie gonię za nikim. Nie płaczę i nie tęsknię po nocach. Zrozumiałam, że szczęście nie pochodzi od innych ludzi, tylko jest zależne od nas samych. Więc po co na siłę trzymać w swoim życiu kogokolwiek? Wzruszam ramionami, uśmiecham się i idę dalej. Nie ma sensu oglądać się za siebie. Co było między mną i innymi, to było. Staram się pamiętać te dobre chwile, nie zapominając o tych złych. Próbuję żyć każdym dniem, chwilą, jak umiem najlepiej. Doceniam ludzi, którzy są ze mną teraz, ale nie łudzę się, że będą na zawsze. Gdy przyjdzie dzień, gdy postanowią odejść, pozwolę im na to i podziękuję za wszystko czego mnie nauczyli. Bo każdy człowiek, który pojawia się w naszym życiu ma za zadanie czegoś nas nauczyć. Czy będzie to poprzez dobre czy złe doświadczenia, nie ważne. Ważne jakie my z tego wyciągniemy wnioski, jakie lekcje na przyszłość. 

I mniej więcej o tym wszystkim chciałam dzisiaj napisać. Pewnie niektórzy powiedzą, że ze mnie nieczuła osoba. Przyzwyczaiłam się do takich tekstów. Fakt, moje poglądy odbiegają nieco od tego co myślą inni ludzie. Ale będę się ich trzymać. Nie twierdzę, że moje metody są najlepsze, ale działają w moim przypadku i pozwalają uniknąć wiele bólu i cierpienia ze strony innych ludzi. A nie od dziś wiadomo, że 'piekło to inni ludzie'.   

poniedziałek, 18 listopada 2013

Hero of the story.




Rzuć wszystko. A potem się podnieś. I podnieś to, co najważniejsze dla ciebie. 

Tak właśnie zrobiłam. Rzucam studia na 3 roku, bo nie mogę się dłużej tak męczyć. Nie planuję wiązać swojej przyszłości z filologią rosyjską. Z byciem tłumaczem. Ja wiem, że to 3 rok i mogłabym dokończyć. Mogłabym, ale tego nie zrobię, bo tak naprawdę to bym nie mogła. Ludzie mówią swoje, ale nikt nie wie co się dzieje w mojej głowie i na mojej uczelni. Nie wiedzą jak to jest czuć każdego dnia, że marnuje się czas na pierdoły. Gdy otoczenie jest bardziej nieprzyjazne niż australijska dzicz (gdzie wszystko może cię zabić, ale jak to ktoś powiedział, aligatory są milsze od ludzi, nie udają przyjaciół, od razu cię zjadają). Już raz w życiu przechodziłam przez takie piekło, nie polecam i nie chcę robić tego drugi raz. Moja głupota w tym była, że dałam się wepchnąć na te studia, że postanowiłam zostać, zamiast od razu odejść. Ale lepiej późno niż wcale i nigdy nie jest za późno na zmiany na lepsze. 

Jeszcze parę formalności zostało mi do zrobienia. Złożyć podanie o urlop dziekański, bo chcę zachować na rok legitymację studencką. Głównie zniżki na wszystko. W szczególności na środki transportu. Pociągi i takie tam. Rodziców już poinformowałam o zmianie swoich planów na życie. Przyjęli to dosyć spokojnie. Bo powiedziałam, że mam plan. Rzucić w cholerę, to co mnie dołuje i sprowadza z powrotem niewyleczoną depresję. Teraz mam czas na kucie do poprawy matury. Znalezienie roboty, żeby zapłacić za 2 pierwsze lata studiowania w Wawie (kochane zmiany ustaw i zwłaszcza ta dotycząca punktów ECTS). Nie boję się przyznać do błędu. Zrypałam sprawę mocno i to już w liceum. Wszystko przez mój brak zdecydowania i bierność. Ale nigdy więcej. Potrzebowałam jedynie spaść w otchłań rozpaczy, stoczyć się na samo dno, by się przekonać co jest tak naprawdę dla mnie istotne. Co się liczy, ma znaczenie. I o co chcę walczyć. A co mam rzucić za siebie, zapomnieć, pogrzebać, spalić. 

Więc to taki plot twist w moim życiu. Zmieniłam scenarzystę, bo słaby scenariusz był jak do tej pory. Teraz będzie lepiej. I już nie przejmuję się tym co sądzą inni. Niektórzy mówią, że straciłam rozum. Ja sądzę, że dopiero teraz go zyskałam. Idealnym podsumowaniem mego odniesienia do ludzi, którzy mnie nie rozumieją jest ten gif:

 
PS: Jako, że teraz będę mieć trochę więcej czasu, spodziewajcie się więcej postów. Na różne tematy. Jak będzie postępować moja walka ze światem, co się czytało, co się oglądało, czego się słuchało i w ogóle. 

O jeszcze jedna mądrość. Jako, że jestem villainem. "Every villain is a hero in his own mind". 

poniedziałek, 14 października 2013

Don't you forget about me.

Dzisiaj trochę odmiany. Zamiast narzekać na marną jakość mojej egzystencji, napiszę trochę o filmie, który ostatnio obejrzałam i w którym się zakochałam bez pamięci. Mogę jedynie lekko ponarzekać, że chciałabym, żeby moje życie wyglądało jak film z lat 80. Ale niestety John Hughes nie reżyserował mojego życia. Tak czy inaczej, pora podzielić się wrażeniami z seansu "The breakfast club". 


O czym jest ten film? W wielkim skrócie o piątce dzieciaków z różnych światów, które muszą za karę spędzić sobotę w szkole. Wydaje się, że fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. Owszem, ale te różne światy zderzają się ze sobą w taki sposób, że film zyskał miano kultowego, jednego z najlepszych filmów młodzieżowych z lat 80. I po obejrzeniu muszę przyznać, że zasłużenie. Film rozkręca się powoli, ale wciąga. W każdym razie mnie wciągnął. Bo lubię takie historie z drugim dnem w tle. W tę pewną sobotę za karę w jednej sali spotyka się: popularna dziewczyna (księżniczka), dziewczyna z marginesu, kujonek, sportowa gwiazda i buntownik vel kryminalista. 


I tyle wystarczy, by zaczęło się robić ciekawie. No bo komu by się chciało pisać obowiązkowy referat? Może jedynie kujonowi. Reszta nie ma zamiaru siedzieć w sobotę w szkole. Mój ulubiony rebel rzuca takimi ciętymi ripostami i robi cudowne zamieszanie. Dziewczynka z marginesu rozbraja na całego żyjąc według zasady "mój świat, moje kredki". Księżniczka okazuje się nie być taka święta, a pan sportowiec przyznaje, że wcale nie jest łatwo być na szczycie listy popularności i spełniać wymagania otoczenia. Chociaż i tak największy plot twist, to kujon i jego powód, dla którego znalazł się za karę w szkole. Nie będę zdradzać, ale było zaskoczenie. Interakcje całej grupy są świetnie napisane i zagrane. Zaczyna się dosyć szorstko, ale kończy całkiem miło. A filmowy poniedziałkowy powrót do szkoły zostaje samemu zinterpretować. Tytułowa piosenka ma z nim wiele wspólnego. Przynajmniej takie są moje odczucia, że jednak było 'forget'. Ale każdy ma swoją wersję. 

Film dołączył do grona moich ulubionych, które mogę oglądać co tydzień i mi się nie znudzą, i zawsze znajdę w nich coś nowego. Urzekł mnie ten klimat, lata 80, lekki grunge, melancholia i świadomość, że problemy ówczesnej młodzieży właściwie niczym nie różnią się od problemów współczesnych ludzi w okresie sturm und drang. Gdybym miała się porównać z którymś z bohaterów, byłabym połączeniem rebela i dziewczyny z marginesu. Życie we własnym świecie i bunt przeciwko reszcie świata i jego reguł. Skomplikowane relacje z rodzicami, chociaż to w sumie mało powiedziane. Nic nie jest tu czarne lub białe, wszystko ma swoje smutne odcienie szarości. Czy film będzie bardziej komedią, czy dramatem, zależy od naszego postrzegania i wrażliwości. Dla mnie jednak był dosyć smutny, mimo wielu zabawnych akcentów. Jak na przykład ten taniec. Funny fact, tańczyłam tak jeszcze w liceum, kiedy w ogóle nie miałam pojęcia o istnieniu tego filmu. Na przerwach, gdy radiowęzeł puszczał naprawdę fajną muzykę, koleżanka nauczyła mnie kroków do sidewalka. Poza tym film jest pełen świetnych tekstów na temat społeczeństwa, ludzi, tego jak my się widzimy i jak widzą nas inni. Moje ulubione: 


I na tym kończę tego posta. Mogłabym napisać więcej, ale nie chcę spoilerować, bo może ktoś się skusi na oglądanie. Wtedy z chęcią przeczytam jego własną interpretację filmu. Ja wiem, że będę do niego wracać i to niejeden raz.

czwartek, 10 października 2013

I hate people when they're not polite.

Każdy kolejny dzień spędzony na uczelni sprawa, ze powoli budzi się we mnie psychopatyczny morderca. "Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy". Myślałam, że najgorsze piekło mam już za sobą, gdy opuściłam mury gimnazjum, ale jak widać nagrzeszyłam wystarczająco dużo, by znowu znaleźć się w tym samym piekle. Dopiero drugi tydzień, a ja wypalam szluga za szlugiem z nerwów i powtarzam w kółko: otaczają mnie kretyni. Co gorsza ci debile będą mnie jeszcze otaczać przez pewien dłuższy czas, a ja już skreślam każdy dzień przybliżający mnie do upragnionej wolności. Codziennie po wstaniu z łóżka obiecuję sobie, że dzisiaj nikogo nie zabiję. Nie wiem jak długo jeszcze wytrzymam, ale muszę. Zawsze myślałam, że warto być miłym, dobrym i uczciwym człowiekiem. No cóż. Nie warto. W sytuacji, gdy ludzie to prawdziwe skurwysyny gotowe pożreć cię żywcem, nie warto. Przez ostatnie dwa lata nauczyłam się, że bycie miłym nie jest warte złamanego grosza. Nikt nie pamięta drobnych uprzejmości, są dla ciebie mili jedynie, gdy czegoś potrzebują. Gdy im to zapewnisz, to kończy się bajka. Żyją na zasadzie "daj, daj, daj!". Nie obchodzi ich czy ty masz jakieś uczucia, może masz coś lepszego do roboty, może zwyczajnie, po ludzku czegoś nie wiesz. 
Przestałam być miła dla ludzi. Teraz okazuję jedynie chłodną obojętność. Odcinam się od tej zbieraniny. Nie daję się wciągnąć w ich gierki. Jestem, ale jednocześnie mnie nie ma. Jeszcze tylko ten rok akademicki. Robić swoje. Nie przejmować się. Ludzie to kurwy. Przynajmniej tutaj. If you're going through hell, keep going. 
Samotność w tłumie to przykra rzecz, która znów mnie spotkała. Duszę się, jestem w klatce, z której nie mogę wyjść. Najgorsze, że właściwie sama wlazłam w tę klatkę. I sama muszę się z niej wydostać. Życzcie mi powodzenia. 

Może jutro nikogo nie zabiję.

 

czwartek, 3 października 2013

News from the front.

Chyba będę pisać ten post w myślnikach. Mam dużo w głowie i na głowie, i nie bardzo wiem jak to wszystko ogarnąć. Zaczął się rok akademicki, niektórzy dają poradniki jak studiować, ja bym mogła napisać jak NIE studiować. Moje dotychczasowe zmagania z uczelnią świetnie opisuje song, będący tytułem tego wpisu - bam!

- Dopiero dwa dni spędzone na uczelni, a ja już mam jej serdecznie dosyć. Po pierwsze, przenieśli mój wydział na koniec świata. Jedyne adekwatne nazwy na tę lokalizację to: kurwidołek, łagier, kołchoz. Taki dżołk dobry, jako że studiuję filologię rosyjską. Ale serio, żeby na korytarzach nie było ławek, nie było bufetu, ksero, nawet automatu z kawą. I na każdym winklu wieje jak to w kieleckim, tylko z 5 razy gorzej. Dojechać do tego łagru też jest ciężko, ode mnie trwa to jakieś 40 minut. Wrócić też nie jest prosto. I już widzę jak będzie mi się chciało tam gnać w zimę na zajęcia o 8 rano. Tak jest. Druga rzecz, ludzie z roku, o których nawet nie chce mi się pisać. 

- Words of wisdom dla tych, którzy dopiero się wybierają na studia: idźcie na to, co chcecie, a nie co wam wciskają rodzice, koledzy, znajomi itp. Gdybym była mądrzejsza i odważniejsza, to nie musiałabym teraz siedzieć w tym łagrze, robiłabym licencjat z psychologii i magistra z kryminologii zaczęła. 

- Uczcie się do matury i zdajcie ją jak najlepiej. Serio. Nie odpuszczajcie sobie. Inaczej będziecie musieli ją poprawiać tak jak ja. To nie jest fajne uczucie. 

- Jak już zaczniecie studiować, to nie dajcie się wrobić w profesję starosty na roku. Nie chcecie brać odpowiedzialności za bandę debili, uwierzcie mi na słowo.

- Historie z życia niskich ludzi. Ciężko jest utrzymać mroczny i złowrogi wizerunek, gdy ma się metr sześćdziesiąt i trzeba prosić ludzi w sklepie, żeby podali ci rzeczy z wysokiej półki. Wiem, że niby nic strasznego, ale czasami denerwuje mnie mój wzrost. 

- Mam problemy z zaufaniem do ludzi, którzy nie piją kawy. 

- Zaczęłam robić lyrics booka. Ot tak, wypisuję sobie słowa piosenek i rysuję do nich różne bazgroły. Idealne zajęcie, żeby się odstresować po dniu spędzonym w kurwidołku.

- Jestem z siebie dumna, bo nauczyłam się grać Complicated situation. Sąsiedzi mnie za to nie lubią. Jak usłyszą, że wyjmuję gitarę, to już z dołu lecą przekleństwa. Niech się cieszą, że nie mam harmonijki albo klawiszy. Wtedy byłabym jeszcze bardziej upierdliwa. I nauczyłabym się grać Feel it now. (Specjalnie linkuję ten wykon, połączony z katarynkową piosenką, bo Peter i Robert są tu cudownie uroczy.)

- Brakuje mi moich ludzi z liceum. Z nimi zawsze mogłam wyjść do knajpy i świetnie się bawić łażąc po mieście. Na studiach czuję się totalnym outlawem, ale w tym negatywnym sensie. Bo zawsze odstawałam od norm społecznych i byłam za marginesem, ale przynajmniej miałam obok siebie ludzi, którzy też się tak wyróżniali. Moja własna bohema artystyczna. 

- "People think being alone makes you lonely, but I don’t think that’s true. Being surrounded by the wrong people is the loneliest thing in the world."

Jeżeli miałabym określić mój żywot w jednym obrazku, to byłoby to coś w tym stylu:


(Czyli piję za dużo kawy i za dużo palę. Ale ciężko nie czynić inaczej, gdy otaczają mnie kretyni i uczelniany kurwidołek wykańcza psychicznie i fizycznie.)

- "The price of being a sheep is boredom. The price of being a wolf is loneliness" (Dopiero ostatnio w pełni zrozumiałam sens tego cytatu.)

- Znowu oglądam stanowczo zbyt wiele seriali. Zaczęłam w wakacje kilka nowych serii i teraz uświadomiłam sobie, że nie wiem kiedy będę mieć czas to wszystko obejrzeć.

- Dopadła mnie akademicka depresja i uznałam, że czas coś zrobić z włosami. Ścinać ich już nie będę, bo mają odpowiednią długość, żeby codziennie po wysuszeniu być odą do fryzu Petera Hayesa. Takie czesane halnym, free spirit, free bird, southern rock, shoegaze. Uznałam więc, że przefarbuję je szamponetą na czarno, żeby tribute był pełny. Like, seriously, po wyjściu z domu na kieleckie wichry, mój fryz nie różni się zbytnio od Peterowego, więc zostanę czarnym szatanem. 


(No i umiem zagrać 'Complicated situation'! Jeszcze innych songów się nauczę, jak czas pozwoli. Everyday a little bit more miss Hayes I will be. Depresja akademicka to straszna rzecz. Mówiłam, że zamówiłam sobie archiwalne numery Teraz Rock, gdzie były jakiekolwiek wzmianki o BRMC? No to mówię. I uwidziałam sobie takie fajne buty. I niedługo muszę doładować kartę wiejską. I tak właśnie przepadną moje ostatnie pieniądze.)

piątek, 27 września 2013

50 przypadkowych faktów.

Miał być jakiś ambitniejszy post, ale uznałam, że czemu by nie pobawić się w takie głupoty jak 50 random facts. Trochę internetowego ekshibicjonizmu (jakbym cokolwiek innego robiła na tym blogu). Więc zaczynamy. 

1. Sprzedałabym duszę czarnemu szatanowi za to, żeby znaleźć się na koncercie BRMC. Pod samą sceną. I żeby ich spotkać przed/po koncercie, dostać autografy, pogadać o życiu, zapalić szluga z Peterem Hayesem. Like, seriously, I fucking love this band. 

2. Uwielbiam jeść płatki chocapic z zimnym mlekiem. Nie ważne, czy na śniadanie, obiad, kolację, po prostu uwielbiam.

3. Potrafię godzinami gadać o książkach, filmach, serialach, aktorach, reżyserach i wszystkim co z tym związane. 

4. Mój mózg działa na zasadzie: albo całkowita obsesja, albo kompletny brak zainteresowania daną rzeczą.

5. Mówię, że może i nie jestem ładna, ale za to mam zajebisty gust muzyczny. 

6. Nie znoszę gimbazy. I nie chodzi mi tu o ludność gimnazjum. Gimbaza to stan umysłu. Można mieć mentalność gimbazjusza będąc na studiach. Z czym mam niestety do czynienia na swoim kierunku, irytujące jest, gdy chcesz załatwić jakieś sprawy z ludźmi, którzy teoretycznie powinni być już dorośli i odpowiedzialni, a są wyrośniętymi dziećmi.

7. Wkurza mnie, gdy napiszę komuś wiadomość, postaram się, dzielę się emocjami i wszystkim, a ten ktoś mi odpisze "spoko", albo "ok". Jeżeli nie chcesz rozmawiać, albo masz mnie dosyć, to po prostu mi to powiedz, ja się zamknę i tyle.

8. Nie znoszę butów na wysokim obcasie. I ogólnie przesadnie damskich butów. Wszystkie szpileczki, balerinki i inne gówna nie mają prawa bytu w moim życiu. Uwielbiam za to combat bootsy, glany, trampki, trapery, wszystko, w czym można przejść '500 miles' i nie mieć problemów z obtartymi i bolącymi stopami. O, to są buty dla mnie:


9. W zimę zawsze chodzę w badassowym płaszczu. Najlepiej czarnym, chociaż mam też jesienny brązowy płaszcz, który aktualnie jest w użyciu. Kurtki nie są dla mnie.

10. Kiedyś chciałabym mieć swój własny motor. I przejechać na nim przez pół świata. Albo należeć do gangu motocyklowego. Takie tam marzenia.

11. Kawa jest dla mnie rzeczą świętą. Dzień bez kawy jest dniem straconym. Potrafię wypić morze kawy. Nie ważne, czy czarną siekierę, z mlekiem, wypasione cappuccino. 

12. Jeżeli polubię jakiegoś aktora, to muszę obejrzeć wszystkie filmy/seriale z jego udziałem. Nie ważne jak bardzo będą głupie. (Najgłupsze co do tej pory obejrzałam, to "The Irrefutable Truth About Demons" z Karlem Urbanem. Serio, nowozelandzka kinematografia, to coś niesamowitego.)

13. Lubię siedzieć sama w domu. Ale lubię też towarzystwo ludzi, ale tylko chwilowo. Zaraz zaczynają mnie męczyć i muszę od nich odpocząć.

14. Moim marzeniem jest zostać profilerem. Póki co powoli idę w tym kierunku, co z tego wyniknie, who knows.

15. Uwielbiam swoje włosy i niebieskie oczy. Chyba jedyne co się udało matce naturze we mnie. 

16. Z reguły jestem dosyć spokojnym rocznikiem, ale gdy komuś uda się mnie zdenerwować, to staję się najbardziej wkurwionym człowiekiem świata. Rzucam mięsem na prawo i lewo, i nie waham się użyć przemocy fizycznej.

17. Do szczęścia nie potrzeba mi wiele. Wystarczy kawa, dobra książka/film/serial/muzyka i odcięcie się od rzeczywistości. 

18. Kiedyś bardzo przejmowałam się opinią innych ludzi. Ale po jakimś czasie zmądrzałam i kolokwialnie rzecz biorąc, mam wyjebane na opinie innych. 

19. Jestem średnim dzieckiem, mam 2 starszych braci, starszą siostrę i młodszą siostrę. Z tego powodu bardzo szybko musiałam nauczyć się zaradności i samodzielności. A z rodzeństwem mam dobre relacje, zdarzało się kłócić w młodości, ale teraz jesteśmy już dorośli (prawie wszyscy) i możemy na siebie liczyć. 

20. Swoich bliskich przyjaciół traktuję na równi z rodziną. Jestem w stanie zrobić dla nich niemalże wszystko.

21. Mam gitarę klasyczną i przez wakacje próbowałam nauczyć się na niej grać. Trochę nawet umiem, nic wielkiego, ale lubię sobie czasem usiąść i pograć "Wonderwall" albo "Little black submarines". 

22. Cierpię na ciężki przypadek prokrastynacji. Nigdy nie chce mi się załatwiać spraw w terminie, zawsze odkładam wszystko na ostatni moment. 

23. Uwielbiam brytyjskie poczucie humoru.

24. Z bliskimi ludźmi mam już tyle inside jokeów, że w sumie można to nazwać osobnym językiem. 

25. Nauczyłam się, że nie warto obsesyjnie ścigać ludzi, którzy znikają z życia. Jak ktoś chce mnie zostawić, nie chce mieć ze mną już do czynienia, to mu na to pozwalam. Nie potrzebuję kogoś, kto nie potrzebuje mnie. 

26. Jestem dżentelmenem. Przepuszczam kobiety w drzwiach i pomagam im na każdym kroku. Ale pozwalam, by inni też mi drzwi otwierali, nie mam z tym problemu. 

27. Lubię rysować, pisać, tworzyć. Chociaż nie zajmuje mi to tyle wolnego czasu co kiedyś.

28. Moim zdaniem dorosłość polega na tym, że zdajesz sobie sprawę z konsekwencji swoich czynów. I jak coś spierdolisz, to umiesz się do tego przyznać, wiesz, że sam musisz to naprawić, bo nikt inny nie przyjdzie i nie zrobi tego za ciebie. 

29. Gimnazjum było dla mnie najgorszym okresem w życiu. Z wielu różnych powodów, byłam poza marginesem społecznym, często spotkałam się z przejawami nienawiści ze strony rówieśników, w domu też ciekawie nie było. Z tych czasów wzięła się moja depresja, która nadal czasem do mnie wraca, ale już w mniejszym stopniu. Za to liceum było najpiękniejszym czasem. I gdyby nie ci ludzie z liceum, to ciężko by ze mną było, jeżeli w ogóle bym jeszcze była. 

30. Wolę towarzystwo facetów niż kobiet. Przede wszystkim dlatego, że większość kobiet lubi gadać pierdoły o kosmetykach, facetach, zakupach i innych bzdetach, które mnie nie interesują. I są fałszywe. A z facetami żyję na zasadzie 'bros before hoes' i jest dobrze. Jak coś nam przeszkadza, to umiemy sobie to powiedzieć wprost, a nie plotkować za plecami. Z facetem wyjdzie się na piwo, szluga, pogada o konkretach. Uwielbiam facetów.

31. Jestem jednym wielkim failem życiowym, ale nauczyłam się z tym żyć i zamieniać minusy w plusy. Chociaż nadal smuci mnie mój fail jako bycie biseksualną, bo teoretycznie powinnam mieć większe szanse kogoś znaleźć, w praktyce ani faceci, ani kobiety się mną nie interesują. 

32. Uwielbiam mitologie ludów wszelakich. A już najbardziej nordycką, według której moim patronem jest Loki i to by tłumaczyło bardzo wiele na mój temat. 

33. Na horrorach zawsze się śmieję. Najbardziej ubrechtałam się chyba na "Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną" i "Klątwie". 

34. Mało rzeczy jest w stanie mnie wystraszyć, bo jak byłam mała, to namiętnie oglądałam "Archiwum X", "Czynnik PSI", czytałam "Faktor X" i w zasadzie jestem obcykana jak mało kto w kwestiach paranormalnych zjawisk i innych pierdół.

35. Mam dziwny gust jeżeli o facetów chodzi. Nie podobają mi się ludzie z typowo hollywoodzką urodą. Ja wolę ciekawie brzydkich facetów, jeżeli wiecie o co mi chodzi. Właściwie to ja najpierw muszę pokochać czyjąś osobowość, duszę, żeby w ogóle się kimś zainteresować. (To samo tyczy się kobiet. Nie interesują mnie takie chodzące piękności. Pustki intelektualnej nie da się zastąpić makijażem.)

36. Nie lubię pozerów. I cwaniaczków. Wiem, że sama czasem bywam nieco arogancka i bezczelna, ale robię to z klasą i wyrafinowaniem. Wiem kiedy mogę sobie pozwolić na takie zagrywki. 

37. Uwielbiam czytać slash fice. Nie zliczę ile gejowskich historii się naczytałam w swoim krótkim życiu, ale było ich naprawdę sporo.

38. Lubię pić piwo i whisky. Wódka już mi tak nie służy, ale jak trzeba to i wódki się napiję. I bonus od natury: nigdy nie mam kaca, nie ważne ile wypiję. Mogę mieć lekkie skręty kiszek, ale łeb mnie nigdy nie bolał.

39. Nie stosuję makijażu, bo to dla mnie strata czasu i pieniędzy. 

40. Jestem trochę z zeszłego wieku. Zamiast chodzić na imprezy do klubów, wolę koncerty rockowe. Lubię chodzić po mieście z kumplami, siedzieć do późnej nocy w ulubionej kawiarni. Ogólnie wyznaję zasadę, że kiedyś było lepiej, tęsknię za czasami, w których nigdy nie żyłam.

41. Lubię uczyć się obcych języków. Angielski mam opanowany, wciąż go dopracowuję. Niemieckiego uczyłam się 6 lat z małym powodzeniem, czasem chcę do niego wrócić. Aktualnie próbuję uczyć się rosyjskiego na studiach. Marzy mi się jeszcze nauczyć szwedzkiego.

42. Uwielbiam kreskówki i filmy animowane. Kiedyś oglądałam różne animce i czytałam mangę.

43. W książkach/filmach/serialach największą sympatią darzę zwykle czarne charaktery. 

44. Widok krwi i wnętrzności mnie nie przeraża. Dlatego od małego wszyscy mi mówili, że kiedyś zostanę lekarzem, ale życie potoczyło się inaczej.

45. Nigdy nie miałam nic złamanego (pęknięte kości w palcach stopy i dłoni się nie liczą). Miałam za to wypadek, potrącił mnie samochód, gdy czekałam na zielone światło. Niewiele pamiętam z samego wypadku, obudziłam się w karetce i moim pierwszym pytaniem było, czy będę żyć. Okazało się, że jedynie łeb mam rozwalony. Trochę szwów i blizna mi została po całej tej akcji. Największą nieprzyjemnością był wszechobecny zapach krwi, której nie mogłam zmyć z włosów przed dłuższy czas i potem, gdy krwiak pod skórą zaczął krwawić i cały tydzień krew mi płynęła z rozwalonego łba.

46. Jestem artystą i boli mnie wszystko. Przez większość czasu. Czuję się też dekadentem, dzieckiem końca XX wieku. 

47. Uwielbiam Irlandię i Szkocję. Nie mam pojęcia dokładnie skąd ta faza mi się wzięła, ale miała bardzo duże nasilenie w liceum, gdzie co roku w dzień świętego Patryka, przychodziłam ubrana cała na zielono i śpiewałam irlandzkie rewolucyjne piosenki.

48. Czasem się zastanawiam jak by wyglądała męska wersja mnie. Taki mój genderbent. Pewnie byłby zajebisty. W sumie zawsze chciałam być facetem.

49. Uwielbiam baśnie braci Grimm. Ale takie oryginalne, nieocenzurowane, gdzie jest krew, przemoc i mało radosne zakończenia.

50. Rozczulam się nad małymi kotkami, pieskami, takimi zwierzątkami. Za to nie znoszę małych dzieci. Dzieci w ogóle. Irytują mnie. 

I to by było na tyle. Jest 50 faktów. Jak ktoś dotrwał do końca tego posta, to ma moje gratulacje. I jeżeli ktoś chce mi zadać jeszcze jakieś szczegółowe pytania, to proszę śmiało.

czwartek, 26 września 2013

Whatever happened to my rock'n'roll?




  
  
Dzisiaj będzie o muzyce, filmie, moich przemyśleniach i odczuciach. Miałam napisać tego posta wczoraj późnym wieczorem, ale nie mogłam się skoncentrować i poukładać natłoku myśli. Zacznę więc od początku. Szukałam różnych różności w internetach i na tumblu, i trafiłam na pewien film. Nie żałuję, że go obejrzałam, żałuję jedynie, że tak późno się za to wzięłam. 
Film nazywa się 'Sound City' i przedstawia historię legendarnego studio nagrań - TRAILER. Jest to film dokumentalny, więc specyfika gatunku występuje. Ale warto obejrzeć, jeżeli ktoś kocha muzykę tak bardzo jak ja, to na pewno doceni ten film. Ja dałam mu aż 9 filmwebowych gwiazdek. Nawet jeżeli muzyka z USA lat 70, 80 nie jest moim priorytetem. To jednak ten film opowiada historię muzyki w taki sposób, że nie da się jej nie polubić. Czuć, że film robiony jest przez człowieka, który żyje i oddycha muzyką. I to, że kiedyś muzyka była robiona od serca. Miała serce i duszę człowieka, który ją tworzył. Teraz ciężko to znaleźć, w erze digitalizacji i auto tune. Przez cały seans na zmianę się uśmiechałam i miałam ciarki na plecach, żeby zaraz później czuć zbierające się łzy w oczach. Ze wzruszenia i smutku. W trailerze przewija się utwór BRMC 'Whatever happened to my rock'n'roll?' i nie mogli wybrać lepszej piosenki. Bo dokładnie takie pytanie dzwoniło mi w głowie po obejrzeniu tego filmu. Co się stało? Coś brutalnie pożarło serce i duszę muzyki w dzisiejszych czasach. Studio Sound City nie przetrwało próby czasu. Zostało wyparte przez nowocześniejsze studia, gdzie digital robi wszystko za muzyka. Ale cóż z tego, że komputerowo można odtworzyć dźwięk perkusji, poprawić błędy gitarzysty czy basisty? To co powstaje nie ma duszy, nikt mi nie wmówi, że takie suche i puste nagranie będzie lepsze niż koncert na żywo. Niż nagrywanie płyty z uczuciem. Siedzenie całą noc w studio i dopracowywanie każdego dźwięku. Zebranie grupy ludzi z różnymi uczuciami i przejściami, by mogli stworzyć coś, co poruszy serce drugiego człowieka. Oczywiście z drugiej strony, nowe technologie potrafią być bardzo pomocne, jeżeli używa się ich odpowiednio. 

"Trent Reznor: Now that everyone is empowered with these tools to create stuff, has there been a lot more great shit coming out? Not really. You still have to have something to do with those tools. You should really try to have something to say."

Dokładnie tak. Przywilejem artysty jest możliwość podzielenia się swoimi uczuciami z innymi ludźmi poprzez dany utwór. Ale to musi być szczere, prawdziwe uczucie, a nie chęć zarobienia jak największej ilości pieniędzy. Dlatego nie lubię tego komercyjnego gówna jakim dziś raczą mnie programy muzyczne i radio. Nie kupuję tego. Nikt mi nie wmówi, że współcześni piosenkarze i piosenkarki (nie będę wytykać palcem kto dokładnie, bo to niegrzeczne) mają coś głębokiego do przekazania innym. Jestem wyczulona na artyzm, piękno, brudne piękno szczerego uczucia. A co widzę i słyszę jak włączę np.: Vivę (MTV nie wymieniam, bo zmieniło się w jeden wielki program nastoletnich ciąż i innych 'problemów' bananowej młodzieży). Widzę 'artystów', którzy umieją jedynie świecić gołymi tyłkami, cyckami, gołą klatą i piękną buźką po operacji photoshop, chirurg plastyczny i godziny spędzone u kosmetyczki. A co słyszę? Digital, elektronikę, papkę, pulpę dźwięków, które nie mają większego uroku. Takie łupu cupu, przy którym można jedynie dobrze bawić się w klubie. Nie chodzę na imprezy do klubów. Wolę rockowe koncerty. Pewnie są ludzie, którzy myślą zupełnie odwrotnie, ale tak już jest. Dla mnie muzyka ma znaczenie. Żyję i oddycham muzyką. Jest dla mnie źródłem inspiracji, siły do życia i przetrwania. Dlatego nie kupuję tego komercyjnego badziewia jakim mnie raczą dzisiejsze czasy. Owszem, czasami znajdzie się prawdziwą perełkę wśród morza kiczu. Bardzo rzadko, ale zdarza się. 

Ale wracając do 'Sound City'. Naprawdę piękny film. Przypomniał mi jak bardzo kocham muzykę. I ci wszyscy utalentowani ludzie zebrani na jednym planie filmowym! Te wszystkie zespoły, Nirvana, Queens of Stone Age, Fleetwood Mac, nawet BRMC się pojawili w creditsach. Bo oni zostali po tej lepszej uduchowionej stronie muzyki (czym zdobyli moje serce, ale o nich był wcześniejszy post). I zobaczyć ich jak grają razem w jednym studio. Paul McCartney i Dave Grohl, spełnienie marzeń tego drugiego. Radość z grania widać i słychać w każdym dźwięku, każdym gitarowym riffie, każdym przejściu na perkusji. Coś pięknego. Jeżeli się kocha muzykę tak jak ja. I ten film jest źródłem naprawdę dobrych cytatów o muzyce i życiu w ogóle. 

"In this age of technology where you can simulate and manipulate everything. How do we retain that human element?" 

Piękne słowa. I może mój post będzie bardzo stronniczy, ale cóż. Jak dla mnie ten film był idealny. Czuję, że nie jeden raz do niego jeszcze wrócę. Gdy będę się czuć przygnębiona, smutna, będzie mi brakowało motywacji do czegokolwiek. Wtedy sobie przypomnę wszystko, co kocham. 

"I fell in love with the sweet sensation
I gave my heart to a simple chord
I gave my soul to a new religion
Whatever happened to you
Whatever happened to our rock'n'roll" 

sobota, 21 września 2013

Music Box #3

Myślę, że większość osób ma swój jeden jedyny ukochany zespół, który uwielbia ponad wszystkie inne. Dzisiaj będzie o moim 'the one and only'. Najbliższy mojemu sercu. Co ciekawe, znałam ich na długo zanim zaczęłam być totalnym psychofanem. Ale dopiero pewnego ciężkiego poranka po imprezie ich muzyka dotarła do najciemniejszych zakamarków mojej duszy i rozerwała serce na strzępy, tylko po to, by chwilę później je poskładać w coś zupełnie nowego. Panie i panowie, oto Black Rebel Motorcycle Club. W skrócie BRMC. Po francusku Le Club Noir des Rebelles Motocyclistes. 


Czuję, że muszę zacząć od nazwy zespołu. Czemu taka długa i skąd się wzięła? Otóż drodzy państwo, jako prawdziwy psychofan muszę znać wszystkie szczegóły, całą biografię zespołu i inne ciekawostki. Nazwa wzięła się z filmu 'Wild One' z Marlonem Brando, gdzie należał on do gangu motocyklowego pod takim właśnie tytułem. Początkowo chcieli przyjąć nazwę innego filmowego gangu, ale była już zajęta. The Beatles znaczy się. I tak zostało przy BRMC. I jeżeli o mnie chodzi, to nie ma dla nich lepszej i bardziej adekwatnej nazwy. Czarne ciuchy są. Rebelskie nastawienie do świata i rzeczywistości jest. Motóry też są. A klub jak to klub, na początku było same męskie towarzystwo (z poprzednim perkusistą Nickiem Jago), teraz jest towarzystwo mieszane, ale Leah Shapiro na perkusji wymiata lepiej niż jakikolwiek facet. Skoro już jestem przy członkach zespołu, to wypadałoby wymienić resztę. Moi bogowie gitary, czyli Robert Levon Been (gitara, gitara basowa i wokal) oraz Peter Hayes (gitara, okazjonalnie harmonijka, wokal i niezwykła umiejętność połączenia tego wszystkiego plus palenie szluga na koncertach, jak śpiewa to fajek idzie między struny na główce gryfu, to jest skill). Z innych ciekawych ciekawostek, to Robert jest synem Michaela Beena, lidera zespołu The Call. I jak był mały to bawił się w chowanego z Davidem Bowie. A kto jest liderem w BRMC? Myślę, że tworzą tak zgrany zespół, taką rodzinę, że każdy na swój sposób i w danej okoliczności jest liderem.
No to mogę przejść do muzyki teraz. Zacznę od mojej ulubionej piosenki, która wywołuje ciary na całym ciele i ma tak piękną linię melodyczną, co zostaje w głowie na wieki - Beat the devil's tattoo, dodatkowo ten wykon z koncertu jest moim fav. Bo Robert się rozkręcił pod koniec i jak gra, to z całym serduchem i duszą na ramieniu. I gitarą na ramieniu, nie wiem dlaczego, ale uwielbiam jak modli się do gitary, unosi ją pod samą szyję i szarpie te struny, jakby od tego jego życie zależało. A teraz song, który sprawia, że mam chęć ubrać się w rockową stylówę i iść na ich koncert jak najszybciej, a także song, który muszę włączyć na fulla i poskakać po pokoju za każdym razem, gdy przytrafi mi się posłuchać radia i ubolewam nad tym jakie badziewie teraz puszczają w tymże radiu - Whatever happened to my rock'n'roll. I song, którym zawsze kończą koncerty, a Robert idzie pod barierki do publiczności (co mnie utwierdza w przekonaniu, że jak będą mieć koncert w Polsce, to będę się bić o to, by być pod barierkami) - Spread your love. Song, który ma lekko folkowe brzmienie, jak to moja mama powiedziała, ale jest super (i będę rzucać nagraniami z tego koncertu, bo był the best, a ich najbardziej się docenia na koncertach) - Ain't no easy way out. I song, który już zawsze będzie mi się kojarzył z pewnym filmem (w zasadzie to był taki artystyczny pornolek, ale nevermind) - Love burns. A to jest mój song do powrotów do rodzinnego domu, siedzę w pociągu, gapię się na widoki za oknem, nucę pod nosem "Who knows if I'll see you again?", ewentualnie idę po torach w moich rockowych bootsach, a na plecach niosę gitarę, kiedyś się może nauczę to grać - Shuffle your feet. Teraz sobie uświadomiłam ile oni mają piosenek z 'love' w tytule, a te songi wcale nie są takie radosne jakby się mogło wydawać - We're all in love. Song, który pomaga mi zapomnieć o tych niespełnionych miłościach - Took out a loan. A to z kolei wbrew tytułowi ma niewiele wspólnego z pewnym niemieckim miastem - Berlin (ale za to w refrenie Pete tak cudnie śpiewa "uhhh somebody"). A skoro jestem przy temacie, to jedna z najseksowniejszych piosenek, jakie dane mi było usłyszeć. A ta wersja live jest mega mega mega! - 666 conducer (uwielbiam to "you're a sex sex sex conducer, how do you do the things you do sir?", no i Robert, który wlazł se na wzmacniacz i modli się do gitary). A teraz dwie piosenki, które potrafią wyrwać mnie z marazmu życiowego i wiecznych nawrotów depresji - Lien on your dreams i Conscience killer. Wspomniałam wcześniej kim był ojciec Roberta. Nie mówiłam jednak, że pomagał BRMC w trasach koncertowych i w czasie jednego koncertu zmarł, zawał serca, nie do uratowania. I jestem pełna podziwu, że BRMC postanowili nie odwoływać koncertu, zagrali, ale to był najsmutniejszy koncert jaki widziałam, a tyle rozpaczy w głosie Roberta podczas śpiewu sprawiało, że mnie samej chciało się płakać. Rzecz z całą historią związana, BRMC postanowili w ramach swoistego hołdu dla Michaela Beena nagrać cover jego piosenki. I wyszło im pięknie - Let the day begin. A jak już jestem przy piosenkach z ostatniej płyty (która ma trochę inne brzmienie, czuć tam smutek, czuć ból i wszystkie 7 etapów żałoby), to nie może zabraknąć Hate the taste i Rival. Mogłabym te piosenki wymieniać cały dzień. Ale rzucę jeszcze tylko kilka, jak ten utwór, który mnie hipnotyzuje i sprawia, że uśmiecham się złowieszczo, bo mam w głowie niecne plany - Shadow on the run. Albo Mercy, które zawsze powoduje u mnie melancholijny nastrój i sprawia, że myślę o sprawach z przeszłości, które mogłam rozwiązać inaczej.
I koniec mojej piosenkowej wyliczanki. To są moje ulubione kawałki, chociaż znając moją sklerozę, to pewnie i tak coś pominęłam. Dlaczego akurat ten zespół tak bardzo zgrywa się z moją duszą? Nie mam pojęcia. Może to zasługa ludzi w nim grających, ich historii, tego jak grają. A przelewają w swoje utwory całe swoje serca, dusze, wszystkie emocje. I odkryłam jak bardzo to wszystko pasuje i do mnie. Potrafią być buntowniczy, źli na cały świat, wkurzeni, albo smutni i depresyjni, ale to nie wyklucza poczucia humoru, dosyć przewrotnego, jak to wykonanie - Girls just want to have fun. Bywają też uroczy i słodcy do bólu zębów. Tak jak tu. W pewnym momencie zazdrościłam tej małej dziewczynce, że spotkała Roberta grającego na lotnisku. I to mi przypomina, że muszę się nauczyć grać 'Wild one' na gitarze. Kto wie. I ostatni już link, jaki podam. Ostatnia część z serii krótkich filmików nawiązujących do ich ostatniej płyty - this. Jak dla mnie kwintesencja zespołu. Są motóry, jest jazda w nieznane, wiatr we włosach, poczucie wolności i wiecznej wędrówki w poszukiwaniu sensu. I piękna recytacja równie pięknego wiersza. BRMC skradli mi serce i już żaden inny zespół nie będzie w stanie tego powtórzyć. Moja psychofaza na nich sprawia, że czytam każdy wywiad (także te po rosyjsku, a co, w końcu wmawiam sobie, że tak się uczę języka), oglądam niemalże każde video z koncertów i marzę o tym, by mieć ich wszystkie płyty (póki co mam jedną, ciężko je dostać). I marzy mi się pójście na ich koncert jak będą w Polsce. Będę stać pod barierkami, tego możecie być pewni. Na koniec jedno z moich ulubionych ich zdjęć (a jest ich sporo i gdybym chciała wstawić wszystkie, to ten post byłby dwa razy dłuższy). 

 Photo credit:
www.katiedervin.com

wtorek, 17 września 2013

Music Box #2

Dziś będzie o zespole bardzo bliskim mej blues rockowej duszy. Są ludzie, którzy umieją grać na gitarze i jest Dan Auerbach. Są ludzie, którzy umieją grać na perkusji i jest Patrick Carney. Są zespoły, które są fajne, ale szybko się o nich zapomina. I jest też The Black Keys.


Ze śmieszniejszych rzeczy, jak kiedyś to zdjęcie w miniaturze zobaczyłam, to przeczytałam 'sexplosion!'. Też pasuje. Uwielbiam ich. Uwielbiam teksty piosenek, linię melodyczną, brzmienie gitary i perkusji, wokal Dana. I że pasują niemal na każdą okazję. Ich ostatnia płyta 'El Camino' jest nieco bardziej radosna i rozrywkowa niż te wcześniejsze. Na imprezach balkonowych świetnie się bawiliśmy przy Lonely Boy (pan z teledysku jest świetny, taki urzekająco pocieszny), Gold on the ceiling (uwielbiam takie montażowe teledyski, gdzie część jest materiałem z koncertów, zza kulis i takie tam cuda). Świetnie się do tych piosenek tańczy po całym pokoju, aż do momentu, gdy jakiś sąsiad paździoch zacznie gwizdać pod balkonem i później stoi pod drzwiami 15 minut wołając "Ziomek! Bajerę mam!". Wtedy już jest koniec imprezy. Ale moją ulubioną ich piosenką już na zawsze zostanie Little black submarines. Ma bardzo ciekawy klimat, dosyć smutno i ponuro, a solo na gitarze rozrywa duszę. Przynajmniej moją. I mniej więcej w wersji akustycznej ten song umiem zagrać na gitarze, z czego jestem dumna. (I czasem cicho się śmieję, bo w tym songu słyszę 'House of the rising sun' i 'Stairway to heaven'). Z kolei tutaj jest przykład świetnego zgrania piosenki z teledyskiem stylizowanym na trailer filmu, kino według Tarantino i pewnie dlatego mi się to wszystko podoba - Howlin' for you. Bez kitu, obejrzałabym taki film, jeżeli tylko The Black Keys mieliby ścieżkę dźwiękową. Ale i na koncertach chłopaki dają czadu. Jak tu z moim kolejnym ulubionym kawałkiem - Your touch. Albo też Tighten up. 
Ale oprócz imprez balkonowych, lubię ich posłuchać także w innych okolicznościach. Świetni są jako tło muzyczne, gdy się jest w czarnej rozpaczy i pije się do lustra (tutaj muszę wspomnieć o solowej płycie Dana, którą kiedyś przesłuchałam całą w trakcie takiego smutnego wieczoru przy piwie, oj ile płaczu było przy tym - bardzo dobra płyta). Tak więc, do piwa, wina, whiskey tudzież innego trunku polecam Sinister kid. Albo też Hell of a season. Ten utwór mi się szczególnie kojarzy z pewną osobą i dlatego jest dla mnie dwa razy bardziej ponury. Świetnie też się ich słucha przy takiej jesiennej pogodzie jak teraz. Deszcz cały dzień, zimno, kawa i papierosy. Things ain't like they used to be. I pewnie bym tak mogła wymieniać ich piosenki do jutra, co by mi się przypomniało, ale każdy album miał w sobie coś wyjątkowego. Tak czy inaczej, uwielbiam The Black Keys, pewnie każdy, kto urodził się z bluesem we krwi, ich polubi. 

 

środa, 11 września 2013

Żyjemy w trasie koncertowej.

Jadę dziś pierwszy raz na nowy kampus uczelni. Ponad pół godziny jazdy autobusem, który krąży po takich dziwnych ulicach, wioząc tak dziwnych ludzi, że się czuję jakbym pierwszy raz była w Kielcach. I tak będzie teraz wyglądało moje życie. Gubienie się w plątaninie korytarzy i sal bez numeracji. Miałam szczęście dzisiaj. Udało mi się zdobyć zaliczenie z historii literatury rosyjskiej, chociaż powinnam jeszcze odpowiadać z "Wojny i pokoju" oraz paru nieobecności. Ale jak widać mój wampirzy urok zadziałał i tym razem, przyszłam, wyłożyłam indeks na stół i po krótkiej, lecz miłej pogawędce, dostałam wpis. Jeszcze tylko jutro zdać ustny egzamin z tegoż przedmiotu i wracamy do wakacji. Jesiennych wakacji do końca miesiąca. Jak rano wychodziłam z mieszkania, to nie padało. Jak wracałam, to udało mi się przemoknąć. No cóż, nie moja wina, że na ten koniec świata ciężko dojechać, jeszcze gorzej się stamtąd wydostać i na najbliższy sensowny dla mnie przystanek musiałam przejść spory kawałek. W deszczu. Bez parasolki albo nawet kaptura. Ale nie narzekam, takie jest życie. Życie w trasie koncertowej. Dzisiaj tu, jutro gdzie indziej. Mijamy się. Mijamy się cały czas, rano pijemy razem kawę, sypiemy żartami. Czasem uda nam się zobaczyć po południu, na krótką chwilę, a potem znowu każde idzie w swoją stronę, ma własny wszechświat do ogarnięcia. Czasem odwiedzi nas ktoś jeszcze. Jesteśmy razem przez chwilę, kto wie, czy się jeszcze spotkamy. Nigdy nic nie wiadomo. Nie wiadomo co będzie jutro. Ale radośnie mówimy sobie "Do zobaczenia!". Liczymy na to, że kiedyś jeszcze się spotkamy, że nasze trasy koncertowe się przetną. Czasem zespoły, które uformowaliśmy przez lata, rozpadają się nagle i niespodziewanie. Po prostu coś przestaje działać. Jedno koło zębate wypada i cały mechanizm się psuje. Zmieniamy zespoły tyle razy w ciągu życia. Nowe nie zawsze znaczy lepsze, jest po prostu inne. Ale nie wyklucza to paru wyjątków, gdy nowe rzeczywiście okazuje się lepsze. A czasem trudno zastąpić ludzi z zespołu, nie można znaleźć kogoś odpowiedniego. Wtedy koncertuje się solo. Każdego dnia z dumą wychodzi się na scenę i śpiewa od serca. Nie wszyscy to rozumieją. Wielu będzie wyszydzać i gnębić. Ale cóż z tego, ja wiem swoje. Czasem uśmiechnę się, gdy przypadek sprawi, że komuś spodoba się moja piosenka. Albo gdy natrafię na kogoś z kim kiedyś w przeszłości grałam tyle wariackich koncertów. Dopijam resztę kawy. Nigdy nie wiem z kim jutro przyjdzie mi ją pić i w jakich okolicznościach. Cichy optymizm nadal się mnie trzyma. Wmawiam sobie, że będzie dobrze, musi być. Albo, że przetrwam, przecież zawsze mi się udaje przetrwać, nawet najgorsze. Może nie mam innego wyboru. Może mam, ale wiem, że ktoś być może liczy na to, że moja trasa koncertowa obejmie także i jego miasto. 

 

niedziela, 1 września 2013

Vampire Smile.

Dzisiejszą historię napisałam pod wpływem osobistych doświadczeń, tej piosenki i pewnego serialu. Tak czy siak, wyszło jak wyszło.

Vampire Smile.

Hello, my friend. You seem to remember every detail of this crap but you’ve forgotten about me. And it would break my heart if I had one. Fortunately I am the reasonable part of your mind. Or soul. Or whatever you want to name this. I’m still here even if you keep telling yourself that I’m gone and everything will be normal. Well, it won’t ever be normal. So I guess you should just stop pretending and fooling yourself. But back to the main theme. You remember? Of course you do. But only the good bits. I know the whole story. You dream? Yes, but you should be careful what you really mean. I know. I know all yours ‘what ifs’ and ‘I don’t knows’. I know. And since you’re a bit of a mess it is my responsibility to make sure you know it too. Let’s start with this whole I remember thing. You felt good around people? Really? I don’t want to be mean but the last time you said that, I was the one who held you when all you wanted was to tear them apart. Limb by limb, take off the skin, make bloody smoothies out of brains and veins. Those was your thoughts, not mine. I only tried to stop you. I’m just the voice of reason. And remember the last time you was sleeping with a boy? You wasn’t asleep. You just lied there, next to him, your hands slowly reaching to his throat. Eye pupils all round and shiny. Trembling fingers couldn’t wait to squeeze this fragile skin. You wanted to strangle him in your own bed. And I stopped you. Told you to be quiet and go back to sleep. That’s who you really are. You’re a vampire smile. All your undisclosed desires and needs. You don’t lust for love. You lust for blood. You dream about lying your head on his chest, listening to his heartbeat. Yes. But you only want to listen the rush of blood through the veins. You like that pounding sound. You want to listen to it just before you dig your claws into, reach to the heart, tear it out and taste the sweet red blood. Taste the skin just before you sink your teeth. More blood. That’s what you really want. Even though you keep on telling yourself that you’re not a vicious predator. That you’re different. Normal. No, you’re not. And it’s not your fault. But you have to embrace it. Accept the facts. So you won’t hurt anyone. Well, I really don’t mind but just for the record, let’s keep us on the bright side. Be reasonable. Stop fighting it. It’s in your nature. It’s in you and me. In us. I know you want him. But you need to know that you don’t want him in that way. It’s all about blood. And your hunger. And he’s far away which I guess is good for him. Otherwise you would just tear him apart and drink to the last red drop. The best part of it you wouldn’t be aware of that. You would wake up next to the cold corpse and be frightened. That’s why you need me. To keep you in your chains. And it’s me telling you to let go. Stop thinking about it. About him. Or anyone else you could just hurt and call it love. Vampire smile. Just keep smiling.