sobota, 31 sierpnia 2013

Street Cats.

Jedziemy dalej. Dzisiaj będzie krótki tekst, ale za to jak bardzo melancholijno-nostalgiczny. Będzie wspomnienie lat liceum, najlepszego okresu w moim życiu. Będą też (nie moje) zdjęcia mojej mieściny, która kiedyś była najlepszym punktem na świecie, teraz przez 2 lata zmieniła się w jakiś rodzaj więzienia, w którym odbywam karę za uniesienie się pychą. I za lenistwo. No cóż. Parafrazując tekst piosenki: "That's me, that's me, the girl with the broken halo". 



Street Cats.

I remember. 
Most of the time I’m busy with life, daily unimportant things. But there are those nights when I remember everything. We were the street cats, always trying to stay out of troubles but they would find us eventually. Sooner or later. So we were going out, embracing the night, the streets of our darkened town. We had this one special place, this café with room for smokers. Because we were smokers those days. Some of us still are. We used to sat there, drink a few pints, smoke a pack or two, laugh and talk for hours. We were strangers at first but after one beer we were instantly friends. Or something like that. I remember the first time I saw you. I remember how our eyes constantly crossed above the table. Maybe we were talking. Maybe not. It doesn’t matter now. What matters is that one night when we were drinking in that dirty alley. Indirect kisses by cigarettes and vodka bottle. How I fell in love with you. I always fall in love when I’m drunk. But this time was different. I remember you walking me on my bus station. I remember how I clinged onto your arm. I remember how I squeezed your body with that one last hug. I remember your smell on my clothes the next day. I remember all of that. But now we’ve changed. Everything’s changed. And I have to forget. The last time I saw you, you were walking down the street with your girlfriend. And my heart skipped a beat. Because I knew the very moment I’ve met you that we are never going to be together. But I still dreamed. Hoped. And it hurts every time. It hurts when I remember. And no matter how hard I try to forget I always end up remembering every detail. 
I remember. 
But I’m more than sure you’ve forgotten all of that. 

 ***
But we are still the street cats. Maybe we grow up a little. At least we're pretending to be adults but inside we're kids. Just learned how to drink alcohol. But we still walk on the kerbstones instead of pavements. We laugh at the starry sky, make blurry memories. Drunk walking to the store, saying hello to police officers, hiding vodka with a smugly faces. Good times. Maybe without love but still fun. Street cats. Roaming the streets in the middle of the night, when everyone is asleep. That's our time to shine.

 

piątek, 30 sierpnia 2013

For what I am (not)

Dzisiaj będzie historyczne wydarzenie na blogu. Otóż zamierzam się podzielić swoimi ostatnimi pisaninami. Oraz ujawnię swoją facjatę, bo będzie pasować do tematu historii. Haczyk jest taki, że story jest po angielsku, a zdjęcie jest zaraz po wyjściu od fryzjera. Tyle się zmieniło, że nie mam już tak ułożonych włosów, teraz żyją swoim własnym życiem. Ale to nic. Powinno dać jakieś wyobrażenie. A i z góry przepraszam za wszelakie błędy gramatyczno-ortograficzne, mimo tylu lat nauki tego języka, nadal mi się zdarzają.
Co mnie tak nagle naszło na takie coś? No cóż. Może nie chciałam być totalnym anonimem, a parę osób już mi pisało, że lubią czytać mojego bloga i czują się lepiej, bo zdarza mi się ubrać w słowa to, co oni mają w głowach, ale sami nie potrafią. Tak więc krótka historia na mój temat, żebyście lepiej mnie poznali.

For what I am (not).

I am that short girl who has to ask random people for help in order to get something from the top shelf. I’ve always been the shortest one in the group. I am a girl with short brown hair. I just don’t care about my looks. There are days when I don’t even brush them, just let them go whatever they want to be. Wind can be my hairdresser. My eyes are blue and people say they’re pretty. But how can I tell, they’re just eyes to me. I swear a lot when I’m angry. And I’m angry almost all the time. I guess I should have some anger management classes. I also can hit you. Doesn’t matter if you’re a boy or a girl, if you’re twice my height. I’m not afraid of possible wounds and bruises. Maybe because I know that flesh can heal a way faster than soul. And my soul has scars like no other. I like to be alone but I hate being lonely. And I feel lonely a lot. I have a few close friends. I’m not that shy I can go out at night and make blurry memories with strangers. But I’m constantly in need of someone really close, someone to hold me when I’m silently crying and shaking. And I cry a lot these days. I can cry when I hear a song that brings me back memories. Or when I stare at the sunset. Even sunrise. Or when I clean my room and find that one little thing which belongs to you. Or when I go to bed and instead of falling asleep I think about everything bad that ever happened to me. I make up the strangest scenarios in my head. But on the other hand I can laugh like crazy at the stupidest jokes. Or I can smile to myself in the middle of something just because I recall some thing that happened over a year ago. What else? My mind is full of song lyrics, books and movie quotes. My hands are used to holding a book, my fingertips are thicker from pushing the guitar strings. My voice can be shaking at the end of the day because I sing almost all the time. When I can’t sing I whistle. I feel more comfortable around boys. I’ve always been a tomboy hanging out with boys next door. Girls were boring to me. I preferred to climb the trees, bruise my knees and run wild instead of sitting at fake tea parties with lots of dolls.

There are many things that I am. And even more that I am not.
I am not a tall skinny girly girl. That type boys love. In fact I’ve never had a boyfriend. But I was in love. I was in love with a girl but she didn’t feel the same about me. I think I was in love with a boy too. I fell in love with people’s souls not gender or looks. And now I’m all alone. It can be good sometimes. I have all bed for myself. But on the other hand I want to belong with someone. I want a soul mate, a best friend, a lover. I crave for one thing I can’t have, I crave for love. And also I’m scared to make any first move. And I don’t have anyone on the horizon which I would date. There are days when it drives me insane. But most of the time I don’t think about it I just live my life. I’m both happy and sad I’m still trying to figure out how can it be.




I to tyle. Zdjęcie też jest super ucięte, ale jego pierwotnym celem było uwiecznić mój hairstyle. Tak czy inaczej, jak się spodoba pisańsko, to mam jeszcze trochę takich krótkich historii in inglisz, którymi mogę się podzielić.  

środa, 28 sierpnia 2013

Kalendarz mi spadł, zegarek przestał działać.


Tak jak w tytule. Kalendarz naprawdę mi spadł ze ściany w kuchni, trochę się rozwalił, ale już go naprawiłam i znowu wisi. Na szarej wstążce, bo nie miałam lepszego pomysłu. Zegarek przestał działać, ale w sumie dobrze, bo akurat ten jeden mnie irytował cykaniem. Podczas próby ogarnięcia tego kuchennego bajzlu zauważyłam, że już powoli kończą mi się wakacje. I że zaczyna się już jesień. Kiedy beton na balkonie nie jest już nagrzany od porannego słońca, kiedy chce się tylko chodzić cały czas w bluzie i pić ciepłą herbatę albo kawę i słuchać blues rocka. Albo oglądać seriale w dużych, bardzo dużych ilościach. Co uskuteczniam sukcesywnie od paru dni (i zdążyłam obejrzeć wszystkie 3 sezony amerykańskiej/kanadyjskiej wersji 'Being Human'). Jesień czuć w powietrzu. Może tylko ja tak mam, ale potrafię wyczuć w powietrzu zmianę pogody i pór roku. Przed burzą pachnie inaczej. Po burzy zawsze pięknie. Idę swoim skrótem do sklepu i słyszę pod butami chrzęst opadłych liści. I niebo jest coraz częściej zachmurzone, słońce staje się rzadkim zjawiskiem. Plusy jesieni są takie, że mogę nosić moje rockowe bootsy i kurtkę bez ludzi patrzących na mnie jak na wariatkę. Chociaż i tak dalej się na mnie tak patrzą, bo na kurtce mam przypinki, na torebce też mam ich mnóstwo. Włosy mi sterczą we wszystkie strony, czesane wiatrem. Ciemne okulary w oldskulowym stylu. Ale czym tu się przejmować, zawsze odstawałam od norm społecznych. Nauczyłam się już nie przejmować krzywymi spojrzeniami przechodniów. Jedyne czego nie lubię w jesieni to świadomość, że zaraz zacznie się uczelnia. Wprawdzie mam jeszcze miesiąc, ale już na początku września czeka mnie jeden poprawkowy egzamin. Na który wciąż niewiele umiem i nie chce mi się uczyć i ciągle szukam sobie wymówek. Zeszyty patrzą na mnie oskarżycielsko, ludzie ze studiów żebrzą o notatki, których mam niewiele. Mój wydział zmienia lokalizację i nawet nie wiem, gdzie mam się stawić na ten egzamin, do nowego czy starego budynku. A że stary jest w centrum, w genialnej lokalizacji zaraz naprzeciwko mojej knajpy, to przykro mi się wyprowadzać do nowego, który jest na krańcu świata. Właściwie na drugim końcu miasta biorąc pod uwagę gdzie mieszkam. Wraz z nadchodzącą jesienią skończyły się imprezy balkonowe, jest już za zimno, żeby wyjść, usiąść na kocu, słuchać muzyki, popijać zimne piwo, palić fajki i gadać o wszystkim i niczym. Niby wciąż można, ale to nie to samo, gdy słońce zachodzi po 19 i jest zbyt chłodno, by siedzieć do późnych godzin nocnych lub wczesnoporannych. Zanim zacznie się uczelniany burdel to chciałabym jeszcze spotkać się ze znajomymi w knajpie, ale pewnie już pojechali do swoich miast. Kto wie, zapytać zawsze mogę. Pewnie szukam kolejnej wymówki, żeby się tylko nie uczyć. No cóż. Prawdziwa nauka się zacznie wraz z rokiem akademickim, gdzie będę musiała napisać ten licencjat, obronić go, a w międzyczasie poprawić też maturę i przygotować się do wyprowadzki. I jeszcze pewnie milion innych rzeczy po drodze. Już mnie wszystko boli na samą myśl o tym. Ale póki co cieszę się ostatnimi chwilami wolności. To miał być wpis o jesieni, jest wpis o życiu. Jak zwykle. Co do życia, niektóre sprawy spartoliłam, inne niby się poprawiają. Miałam pierwszą poważną konwersację z moim ojcem na tematy, o których nigdy nie rozmawiamy i pierwszy raz w życiu poczułam z nim jakąś nić porozumienia. Może na dobre to wszystko wyjdzie. Jeszcze nie wiem. Daddy issues będą się za mną ciągnąć przez całe życie, ale mogę sobie wmawiać, że będzie dobrze. Chociaż z dobrych rzeczy, wróciłam do pisania krótkich opowieści. Po angielsku, bo chciałam spróbować i podobno całkiem dobrze mi idzie, ale nie mi to oceniać. Wena wróciła. 

I na koniec piosenka, która mnie prześladuje cały dzień A storm is going to come.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Music Box #1

Na początku myślałam, żeby posty o muzyce tytułować "Ścisz ten jazgot!". Ale potem okazało się, że mojej mamie podobają się rzeczy, których słucham i jedynie sąsiedzi mają czasem z tym jakiś problem. Ale nie mówią mi tego wprost, wolą skarżyć się mojej mamie, która ich zbywa wzruszeniem ramion, bo naprawdę lubi moją muzykę. Jak wspólnie uznałyśmy, dobrej muzyki nie puszczają w radiu. Tak czy inaczej, zaczynam dzielenie się swoją playlistą do wkurzania sąsiadów. Na początek zespół, który ma smutne teksty piosenek i bardzo radosne melodie. Ale mają też songi będące czystą radością. 

 Panie i panowie, oto The Hoosiers!


Z tymi miłymi panami zapoznała mnie koleżanka, kiedyś szukałam piosenek z teledyskami w specyficznym klimacie. I podesłała mi Cops and robbers. I zakochałam się od pierwszego przesłuchania. Uwielbiam głos wokalisty, potrafi takie nuty śpiewać, jakich ja nigdy nie zaśpiewam. I teledyski mają naprawdę w moich klimatach. I bezbłędne stylówy. I jak się naoglądałam wywiadów i ich wideoblogów, to już kompletnie przepadłam. Tak pozytywnie porąbanych ludzi to ze świecą można szukać i ciężko znaleźć. Kolejny song, który razem z Potworkiem śpiewamy (czy też raczej wyjemy) na moich balkonowych imprezach, to Choices. Tutaj teledysk wygrywa internety. I nie ma nic lepszego niż strzelanie boom boomów z jednego kieliszka i darcie się na pół osiedla "stap giwin mi czojseeeeees!". A potem wyjście po północy na plac zabaw, żeby pohuśtać się na huśtawce lub pokręcić na karuzeli. Ten zespół jest idealny jeżeli chodzi o muzykę spontanicznej radości, zawsze poprawiają mi nastrój. I ten ich song Bumpy Ride był i nadal jest songiem moich tegorocznych wakacji. Bo gdzie ja nie byłam w tym roku. Zaczynając od Lwowa, kończąc na randomowej imprezie urodzinowej barmanki z naszej knajpy. Taki bumpy ride miałam. Jak oglądam ten teledysk, to nie mogę się nie uśmiechnąć. Widzę tam pełno scen z własnego życia. Obecnych wakacji i tych co kiedyś były. Łażenie ze znajomymi po torach, wygłupianie się w miejscach publicznych i pełno zabawy. Takiej na luzie kompletnym, wychodzisz z domu i nigdy nie wiesz, gdzie cię poniesie. A teraz song, który kocham najbardziej i ciężko mi powiedzieć dlaczego. Po prostu Worst Case Scenario. I tutaj hairstyle wokalisty zainspirował mnie do obcięcia włosów w podobnym stylu. Teraz mam takiego czochra na głowie i jestem zadowolona, bo pan fryzjer wiedział o co mi chodzi, nawet jak sama nie umiałam mu tego wyjaśnić. I dla odmiany teraz trochę 'mroczniejszych' piosenek z ich dyskografii. Przede wszystkim Killer, chyba nie muszę mówić jak bardzo kocham linię basową w tym utworze. I całą historię w nim przedstawioną. Idealne do słuchania o 3 w nocy, na balkonie, przy pełni księżyca. A jak mi smutno i źle, to słucham sobie The Trick to Life. Ewentualnie Run Rabbit Run. Z takich smętów jest jeszcze Everything goes dark. Tego nawet próbowałam się nauczyć grać na gitarze, ale mój skill jest jeszcze za mały. Kiedyś się nauczę. Póki co umiem jedynie zaśpiewać. Ale żeby zakończyć optymistycznie, to zakończę drugą w kolejności ulubioną piosenką, czyli Unlikely Hero. Tutaj w teledysku widzę pewne nawiązania do Star Treka i pewnie dlatego, tak mi się podoba. No i jest cholernie chwytliwe. 

I to pewnie nawet nie jest połowa piosenek, którymi chciałam się podzielić, ale nie będę już zasypywać linkami. Jak komuś się spodoba, to się spodoba, chociaż większość ludzi, których znam, ten zespół irytuje. Mnie akurat się przypodobali, bo lubię czasem posłuchać czegoś lekkiego i radosnego. Swoją drogą, jak się spodobali, to polecam obejrzeć ich wideoblogi, a zwłaszcza to (żeby się przekonać, jakie z nich czopsy i wołki zbożowe) oraz this (żeby się dowiedzieć, skąd wzięłam swe powiedzonko "mjuzik! inspirejszyn!" oraz że ukradli moje kroki taneczne). Hoosiersi mają jeszcze kilka naprawdę świetnych nagrań live z koncertów i z radia, ale to już zainteresowanym podrzucę. To by było na tyle, kolejny Music Box już wkrótce, będzie ulubiony zespół mojego sąsiada paździocha, który na milicję chciał dzwonić. Ale to już historia na innego posta. 

środa, 7 sierpnia 2013

Po co ci ta muzyka?


Tak jak w tytule. Często miałam do czynienia z ludźmi, którzy nie rozumieli jak można mieć taką psychofazę na muzykę, zespoły, ludzi z zespołów. Jak można kupować oryginalne płyty i cieszyć się z tego, że zagracają miejsce na półce. Jak można katować jedną piosenkę słuchając jej 500 razy pod rząd. Jak można wydawać tyle pieniędzy na bilety na koncerty, znosić trudy podróży, tylko po to, żeby zobaczyć na żywo swoich ulubionych wykonawców. Po co mi ta muzyka? To będzie pierwszy post z serii, dlaczego muzyka uratowała mi życie i to nie raz. 

Kiedyś nie byłam aż takim wielkim fanem. Raczej średnio uświadomiona byłam w tym co ludzie słuchają. Słuchałam tego co wszyscy, każdy ma dziwne okresy, był u mnie i taki, że słuchałam polskiego hip-hopu, techno, reggae. Nawet i szanty się znalazły. A to już wina mojego brata. Dzięki niemu zaczęłam słuchać Dżemu. A od siostry ukradłam Happysad, Linkin Park, Simple Plan i kilka innych zespołów. I tak się słuchało bez większego zrozumienia. Dopiero pod koniec gimnazjum zaczęłam świadomie wybierać tego, czego słucham. Miałam wtedy dosyć ciężki okres w życiu, taki naprawdę ciężki. Powiedziałabym nawet, że depresyjny, ale nikt mnie wtedy nie diagnozował. Tak czy inaczej na uporanie się z trudami rzeczywistości nie miałam już sił. Dopóki nie znalazłam Coldplay. Od nich się zaczęło. Ja wiem, wszyscy mówią, że jak słuchasz Coldplay, to wpadniesz w jeszcze większego doła niż masz. Ale u mnie działało to inaczej. Jakoś podnosiło na duchu. Nawet jak mnie smucili, to wtedy spadałam na samo dno czarnej rozpaczy, ale na drugi dzień wszystko było już o wiele lepsze. Dotknęłam dna i się odbiłam. Tak samo z Simple Plan. Do dziś mam do tych zespołów spory sentyment. Aktualnie moją playlistą rządzą 3 inne zespoły, o których napiszę w kolejnej notce. Kiedy to nastąpi, nie mam pojęcia, krucho u mnie z organizacją i czasem. Tak czy inaczej. Muzyka uratowała mi życie. Nie wyobrażam sobie dnia bez przesłuchania kilkunastu piosenek. To jest tak, że czasem po prostu nie chce się już z nikim rozmawiać, powtarzać w kółko co cię boli. Niekiedy nawet nie potrafię ubrać w słowa tego, co mi dolega. Ale muzyka rozumie. Nie ocenia, nie odrzuca, po prostu jest zawsze przy mnie. Trzeba mieć jakąś odskocznię od życia, ja ją mam w muzyce. I w paru innych rzeczach, ale o tym kiedy indziej. 

A żeby jeszcze bardziej się wczuć i odprężyć, odkurzyłam gitarę klasyczną, która należała do mojego brata. Zawsze chciałam umieć na czymś grać, pomyślałam sobie, że czemu nie. Wszystko jest ciekawsze niż pisanie pracy licencjackiej na studia, których nie znosisz. I tak od jakiegoś czasu moje ulubione zajęcie to zdzieranie palców do krwi na strunach i potem odpoczynek, leżenie z gitarą na łóżku i słuchanie moich 3 zespołów. Jak będę już większym wymiataczem, to zacznę zbierać na akustyka. Na elektrycznej gra elita, do której nigdy należeć nie będę raczej, bo za późno się wzięłam za naukę.

Tak więc na pytanie po co mi ta muzyka, mogę odpowiedzieć - żeby przeżyć każdy kolejny dzień. Żeby w ogóle żyć. Trochę zapomnienia w świecie absurdu i chaosu.