poniedziałek, 14 października 2013

Don't you forget about me.

Dzisiaj trochę odmiany. Zamiast narzekać na marną jakość mojej egzystencji, napiszę trochę o filmie, który ostatnio obejrzałam i w którym się zakochałam bez pamięci. Mogę jedynie lekko ponarzekać, że chciałabym, żeby moje życie wyglądało jak film z lat 80. Ale niestety John Hughes nie reżyserował mojego życia. Tak czy inaczej, pora podzielić się wrażeniami z seansu "The breakfast club". 


O czym jest ten film? W wielkim skrócie o piątce dzieciaków z różnych światów, które muszą za karę spędzić sobotę w szkole. Wydaje się, że fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. Owszem, ale te różne światy zderzają się ze sobą w taki sposób, że film zyskał miano kultowego, jednego z najlepszych filmów młodzieżowych z lat 80. I po obejrzeniu muszę przyznać, że zasłużenie. Film rozkręca się powoli, ale wciąga. W każdym razie mnie wciągnął. Bo lubię takie historie z drugim dnem w tle. W tę pewną sobotę za karę w jednej sali spotyka się: popularna dziewczyna (księżniczka), dziewczyna z marginesu, kujonek, sportowa gwiazda i buntownik vel kryminalista. 


I tyle wystarczy, by zaczęło się robić ciekawie. No bo komu by się chciało pisać obowiązkowy referat? Może jedynie kujonowi. Reszta nie ma zamiaru siedzieć w sobotę w szkole. Mój ulubiony rebel rzuca takimi ciętymi ripostami i robi cudowne zamieszanie. Dziewczynka z marginesu rozbraja na całego żyjąc według zasady "mój świat, moje kredki". Księżniczka okazuje się nie być taka święta, a pan sportowiec przyznaje, że wcale nie jest łatwo być na szczycie listy popularności i spełniać wymagania otoczenia. Chociaż i tak największy plot twist, to kujon i jego powód, dla którego znalazł się za karę w szkole. Nie będę zdradzać, ale było zaskoczenie. Interakcje całej grupy są świetnie napisane i zagrane. Zaczyna się dosyć szorstko, ale kończy całkiem miło. A filmowy poniedziałkowy powrót do szkoły zostaje samemu zinterpretować. Tytułowa piosenka ma z nim wiele wspólnego. Przynajmniej takie są moje odczucia, że jednak było 'forget'. Ale każdy ma swoją wersję. 

Film dołączył do grona moich ulubionych, które mogę oglądać co tydzień i mi się nie znudzą, i zawsze znajdę w nich coś nowego. Urzekł mnie ten klimat, lata 80, lekki grunge, melancholia i świadomość, że problemy ówczesnej młodzieży właściwie niczym nie różnią się od problemów współczesnych ludzi w okresie sturm und drang. Gdybym miała się porównać z którymś z bohaterów, byłabym połączeniem rebela i dziewczyny z marginesu. Życie we własnym świecie i bunt przeciwko reszcie świata i jego reguł. Skomplikowane relacje z rodzicami, chociaż to w sumie mało powiedziane. Nic nie jest tu czarne lub białe, wszystko ma swoje smutne odcienie szarości. Czy film będzie bardziej komedią, czy dramatem, zależy od naszego postrzegania i wrażliwości. Dla mnie jednak był dosyć smutny, mimo wielu zabawnych akcentów. Jak na przykład ten taniec. Funny fact, tańczyłam tak jeszcze w liceum, kiedy w ogóle nie miałam pojęcia o istnieniu tego filmu. Na przerwach, gdy radiowęzeł puszczał naprawdę fajną muzykę, koleżanka nauczyła mnie kroków do sidewalka. Poza tym film jest pełen świetnych tekstów na temat społeczeństwa, ludzi, tego jak my się widzimy i jak widzą nas inni. Moje ulubione: 


I na tym kończę tego posta. Mogłabym napisać więcej, ale nie chcę spoilerować, bo może ktoś się skusi na oglądanie. Wtedy z chęcią przeczytam jego własną interpretację filmu. Ja wiem, że będę do niego wracać i to niejeden raz.

czwartek, 10 października 2013

I hate people when they're not polite.

Każdy kolejny dzień spędzony na uczelni sprawa, ze powoli budzi się we mnie psychopatyczny morderca. "Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy". Myślałam, że najgorsze piekło mam już za sobą, gdy opuściłam mury gimnazjum, ale jak widać nagrzeszyłam wystarczająco dużo, by znowu znaleźć się w tym samym piekle. Dopiero drugi tydzień, a ja wypalam szluga za szlugiem z nerwów i powtarzam w kółko: otaczają mnie kretyni. Co gorsza ci debile będą mnie jeszcze otaczać przez pewien dłuższy czas, a ja już skreślam każdy dzień przybliżający mnie do upragnionej wolności. Codziennie po wstaniu z łóżka obiecuję sobie, że dzisiaj nikogo nie zabiję. Nie wiem jak długo jeszcze wytrzymam, ale muszę. Zawsze myślałam, że warto być miłym, dobrym i uczciwym człowiekiem. No cóż. Nie warto. W sytuacji, gdy ludzie to prawdziwe skurwysyny gotowe pożreć cię żywcem, nie warto. Przez ostatnie dwa lata nauczyłam się, że bycie miłym nie jest warte złamanego grosza. Nikt nie pamięta drobnych uprzejmości, są dla ciebie mili jedynie, gdy czegoś potrzebują. Gdy im to zapewnisz, to kończy się bajka. Żyją na zasadzie "daj, daj, daj!". Nie obchodzi ich czy ty masz jakieś uczucia, może masz coś lepszego do roboty, może zwyczajnie, po ludzku czegoś nie wiesz. 
Przestałam być miła dla ludzi. Teraz okazuję jedynie chłodną obojętność. Odcinam się od tej zbieraniny. Nie daję się wciągnąć w ich gierki. Jestem, ale jednocześnie mnie nie ma. Jeszcze tylko ten rok akademicki. Robić swoje. Nie przejmować się. Ludzie to kurwy. Przynajmniej tutaj. If you're going through hell, keep going. 
Samotność w tłumie to przykra rzecz, która znów mnie spotkała. Duszę się, jestem w klatce, z której nie mogę wyjść. Najgorsze, że właściwie sama wlazłam w tę klatkę. I sama muszę się z niej wydostać. Życzcie mi powodzenia. 

Może jutro nikogo nie zabiję.

 

czwartek, 3 października 2013

News from the front.

Chyba będę pisać ten post w myślnikach. Mam dużo w głowie i na głowie, i nie bardzo wiem jak to wszystko ogarnąć. Zaczął się rok akademicki, niektórzy dają poradniki jak studiować, ja bym mogła napisać jak NIE studiować. Moje dotychczasowe zmagania z uczelnią świetnie opisuje song, będący tytułem tego wpisu - bam!

- Dopiero dwa dni spędzone na uczelni, a ja już mam jej serdecznie dosyć. Po pierwsze, przenieśli mój wydział na koniec świata. Jedyne adekwatne nazwy na tę lokalizację to: kurwidołek, łagier, kołchoz. Taki dżołk dobry, jako że studiuję filologię rosyjską. Ale serio, żeby na korytarzach nie było ławek, nie było bufetu, ksero, nawet automatu z kawą. I na każdym winklu wieje jak to w kieleckim, tylko z 5 razy gorzej. Dojechać do tego łagru też jest ciężko, ode mnie trwa to jakieś 40 minut. Wrócić też nie jest prosto. I już widzę jak będzie mi się chciało tam gnać w zimę na zajęcia o 8 rano. Tak jest. Druga rzecz, ludzie z roku, o których nawet nie chce mi się pisać. 

- Words of wisdom dla tych, którzy dopiero się wybierają na studia: idźcie na to, co chcecie, a nie co wam wciskają rodzice, koledzy, znajomi itp. Gdybym była mądrzejsza i odważniejsza, to nie musiałabym teraz siedzieć w tym łagrze, robiłabym licencjat z psychologii i magistra z kryminologii zaczęła. 

- Uczcie się do matury i zdajcie ją jak najlepiej. Serio. Nie odpuszczajcie sobie. Inaczej będziecie musieli ją poprawiać tak jak ja. To nie jest fajne uczucie. 

- Jak już zaczniecie studiować, to nie dajcie się wrobić w profesję starosty na roku. Nie chcecie brać odpowiedzialności za bandę debili, uwierzcie mi na słowo.

- Historie z życia niskich ludzi. Ciężko jest utrzymać mroczny i złowrogi wizerunek, gdy ma się metr sześćdziesiąt i trzeba prosić ludzi w sklepie, żeby podali ci rzeczy z wysokiej półki. Wiem, że niby nic strasznego, ale czasami denerwuje mnie mój wzrost. 

- Mam problemy z zaufaniem do ludzi, którzy nie piją kawy. 

- Zaczęłam robić lyrics booka. Ot tak, wypisuję sobie słowa piosenek i rysuję do nich różne bazgroły. Idealne zajęcie, żeby się odstresować po dniu spędzonym w kurwidołku.

- Jestem z siebie dumna, bo nauczyłam się grać Complicated situation. Sąsiedzi mnie za to nie lubią. Jak usłyszą, że wyjmuję gitarę, to już z dołu lecą przekleństwa. Niech się cieszą, że nie mam harmonijki albo klawiszy. Wtedy byłabym jeszcze bardziej upierdliwa. I nauczyłabym się grać Feel it now. (Specjalnie linkuję ten wykon, połączony z katarynkową piosenką, bo Peter i Robert są tu cudownie uroczy.)

- Brakuje mi moich ludzi z liceum. Z nimi zawsze mogłam wyjść do knajpy i świetnie się bawić łażąc po mieście. Na studiach czuję się totalnym outlawem, ale w tym negatywnym sensie. Bo zawsze odstawałam od norm społecznych i byłam za marginesem, ale przynajmniej miałam obok siebie ludzi, którzy też się tak wyróżniali. Moja własna bohema artystyczna. 

- "People think being alone makes you lonely, but I don’t think that’s true. Being surrounded by the wrong people is the loneliest thing in the world."

Jeżeli miałabym określić mój żywot w jednym obrazku, to byłoby to coś w tym stylu:


(Czyli piję za dużo kawy i za dużo palę. Ale ciężko nie czynić inaczej, gdy otaczają mnie kretyni i uczelniany kurwidołek wykańcza psychicznie i fizycznie.)

- "The price of being a sheep is boredom. The price of being a wolf is loneliness" (Dopiero ostatnio w pełni zrozumiałam sens tego cytatu.)

- Znowu oglądam stanowczo zbyt wiele seriali. Zaczęłam w wakacje kilka nowych serii i teraz uświadomiłam sobie, że nie wiem kiedy będę mieć czas to wszystko obejrzeć.

- Dopadła mnie akademicka depresja i uznałam, że czas coś zrobić z włosami. Ścinać ich już nie będę, bo mają odpowiednią długość, żeby codziennie po wysuszeniu być odą do fryzu Petera Hayesa. Takie czesane halnym, free spirit, free bird, southern rock, shoegaze. Uznałam więc, że przefarbuję je szamponetą na czarno, żeby tribute był pełny. Like, seriously, po wyjściu z domu na kieleckie wichry, mój fryz nie różni się zbytnio od Peterowego, więc zostanę czarnym szatanem. 


(No i umiem zagrać 'Complicated situation'! Jeszcze innych songów się nauczę, jak czas pozwoli. Everyday a little bit more miss Hayes I will be. Depresja akademicka to straszna rzecz. Mówiłam, że zamówiłam sobie archiwalne numery Teraz Rock, gdzie były jakiekolwiek wzmianki o BRMC? No to mówię. I uwidziałam sobie takie fajne buty. I niedługo muszę doładować kartę wiejską. I tak właśnie przepadną moje ostatnie pieniądze.)