czwartek, 18 września 2014

Medical update #6

Życie płynie powoli swoim tempem. Aktualnie zajmuję się lenistwem i martwieniem o wszystko co tylko jest możliwe. Z dobrych rzeczy znalazłam mieszkanie we Wrocławiu, kawałek od uczelni i najgorsze będzie dla mnie jednak jeżdżenie na 9 piętro windą. Panicznie boję się tych starych wind, które wyglądają jakby miały mnie zabić w każdej chwili. Ale wątpię czy będzie mi się chciało śmigać po schodach taki kawał, więc przyjdzie czas na wyleczenie się z tego strachu. Czego jeszcze się boję? Miasta i ludzi. A raczej poznawania miasta i ludzi. Z moją wybitnie słabą orientacją w terenie pewnie przez pierwsze 2 tygodnie będę błądzić po okolicy. A co do ludzi, no cóż. Każde wejście w nowe otoczenie jest dla mnie małym dramatem, ale może znajdzie się parę osób, z którymi będzie się dało pogadać. Czas pokaże. 

Póki co wciąż jestem na starych śmieciach, ale nie sama. Młodsza siostra zaczęła edukację w liceum i mieszka teraz ze mną. A ja próbuję być dobrą starszą siostrą i jej pomagać jak tylko mogę. Czasu zostało mi niewiele, ale może uda mi się ją trochę podszkolić w zakresie sztuki kulinarnej i ogólnej wiedzy o życiu. Nie żebym była jakimś mistrzem jeżeli o gotowanie chodzi, ale coś tam wiem i ciągle się szkolę sama (a moim obecnym marzeniem jest przybicie piątki z Gordonem Ramsayem). Naoglądałam się chyba za dużo Hell's Kitchen i kuchnia tv, bo nabrałam takiej chęci na robienie rewolucji w kuchni, że to aż do mnie niepodobne. Biegam za specjalnymi przyprawami, łączę różne smaki i kombinuję ile się da, żeby wyszło w miarę tanio (studencki budżet). Oczywiście wszystko nadal w duchu wegetariańskim. 

Mój kalendarzowy planer powoli się zapełnia. Tu wyjazdy, tam przyjazdy. Powrót do krainy studiowania po prostu. Już czuję w kościach ten brak czasu na cokolwiek. Dlatego teraz nadrabiam oglądanie filmów i seriali. Na przemian z książkami, które są nieco bardziej czasochłonne (muszę znów poćwiczyć szybkie czytanie, bo wypadłam z wprawy). Jeżeli chodzi o muzykę, to mogę i muszę polecić moje nowe odkrycie, czyli Hoziera. Póki co moje ulubione to Arsonist's Lullabye, które ma tak niesamowity klimat, że nie ważne ile razy słucham, nadal mam gęsią skórkę. Drugi song, który odbieram dosyć personalnie ze względu na tematykę to Take me to church. Ciężko mi się oglądało video do tego utworu. 

I to by było na tyle w moim małym lajf apdejcie. Na koniec zdjęcie mojego idola z 'Criminal Minds', które pięknie obrazuje jakie życie mnie czeka od października (zwłaszcza, że jednym z pierwszych obowiązkowych przedmiotów będzie dla mnie genetyka, aw yeah). 
A no i obcięłam włosy! Właśnie tak na krótko, bardzo krótko jak się okazało. Taki rytuał mój, że jak coś się dzieje w moim życiu, kolejny rozdział zaczynam, to ścinam włosy.

 

środa, 30 lipca 2014

Medical update #5

W tym wpisie będzie dużo wszystkiego po trochu i niekoniecznie po kolei. Ale tak to ze mną jest, żyję w wiecznym chaosie, więc niczego innego się nie można po mnie spodziewać. Ale zaczynając od najważniejszego:

- Dostałam się na psychologię do Wrocławia. Warszawa jak widać nadal mnie nienawidzi, ale to nic. Chyba już wolę Breslau. Pojechałam złożyć papiery i załatwić formalności, zostałam bardzo dobrze ugoszczona u przyjaciółek, które zaoferowały mi nocleg i towarzystwo. Nie udało mi się zwiedzić miasta, ale tyle ile zobaczyłam wystarczyło, żebym poczuła się tam naprawdę dobrze i mogę bez żadnych wyrzutów sumienia spakować swoje graty i się wyprowadzić. Co zapewne nastąpi już niedługo, jeszcze nie wiem gdzie i jak będę mieszkać, ale coś się pewnie wymyśli. 

- Aktualnie przebywam jeszcze nadal w swoim mieszkaniu w Kielcach i cieszę się, gdy ktoś o mnie jeszcze pamięta i zdarzy mu się mnie odwiedzić. Oferuję nawet nocleg, posiłki i całodobową rozrywkę, jako, że ze mnie jest niezły numer jak się dowiedziałam. Swoją drogą zawsze mnie wzrusza, gdy ktoś mówi, że mnie nie sposób zapomnieć. Cieszę się, że trafiam ludziom do pamięci, nawet jeżeli jest to poprzez robienie najdziwniejszych głupot, których nikt inny nie byłby w stanie zrobić. Dzisiaj nawet usłyszałam od dobrej koleżanki, że już zazdrości tym ludziom, których poznam we Wrocławiu. No cóż, mam taką nadzieję, że ktoś mnie tam jeszcze polubi i nie będę się źle czuć na tych studiach. I że spotkam świrów takich jak ja. 

- Ostatnio słucham dużo MS MR i The Neighbourhood i zaczytuję się w komiksowych przygodach Johna Constantine, co skutkuje dziwnymi pisaninami i ciekawymi snami. A jako, że nie mam więcej do dodania na temat swojego life update, to podzielę się ostatnią pisaniną, która powstała pod wpływem i na szybko, ale ponoć jest dosyć udana. Enjoy:


"Light up a cigarette. Breath in this toxic smoke. Breath out all your worries and troubles. Smoke them all away. Cast your demons away. By this simple act of self loathing and destructive sadness. Why would you do something like this? You’re a mental person. Yes of course you are. But if you know that does it make you sane or not? Anyway. Maybe you’re crazy but who is not. We’re all mad here. Ain’t we? In our strange ways. You’re scared of the future so you pick up another bottle of beer and drink it all without thinking. Light morning hangover never bothers you. You are the master of self destructive behavior. Who knows maybe in the darkest corners of your tormented soul you like it. Love it. Just love to hate yourself. It’s a way of living this hell. Believe in nothing because you’ve seen it all. Heaven and hell. And every shade of gray in between. There’s nothing to brag about. It’s just the way it is, you say. So you light another cigarette and laugh bitterly. We all deserve to die. Just some more than the others. You should be dead. But instead you’re alive and flirting with death. Hoping she’ll find her way to take you. Dreaming you’ll live forever. Living like there’s no tomorrow. Oh you, you bastard. Basically a good person but life twisted you every possible way. Are you a villain now? You reply with ‘Every villain is a hero in his own mind’. You’re an anti-hero. And you love it. So smoke as you please. Drink yourself to sleep. And wake up tomorrow to fight all the demons. Like you do every fucking day"

 

wtorek, 8 lipca 2014

Medical update #4


Witam wszystkich, jeszcze żyję, chociaż już ledwo ledwo. Ale first things first:


- Marzenia czasami się spełniają. Byłam na pierwszym dniu tegorocznego Open'era i zobaczyłam oraz posłuchałam na żywo The Black Keys! Stąd właśnie cały dzień jazdy busami/pociągami/autobusami i życie na kredyt. Ale się udało i jestem mega szczęśliwa. Siedzenie pod barierkami przez parę godzin też mnie nie zniechęciło. Na otwarcie udało mi się być całkiem blisko, jedynie 2 osoby od samych barierek, potem tłum ruszył w mosha i mnie wciągnął. A wtedy żeby przeżyć musiałam odsunąć się nieco do tyłu, ale nadal udawało mi się coś widzieć na scenie. Wyskakałam się i wyśpiewałam za wszystkie czasy, moje buty nieco ucierpiały, zgubiłam przypinkę z torebki i miałam mnóstwo siniaków na drugi dzień, ale było warto. Muszę przyznać, że byłam szczerze zaskoczona tym ile ludzi przyszło i się bawiło (co jak co, ale Polaczki wiedzą jak się bawić na koncertach, tyle skakania, klaskania, śpiewania nawet starszych piosenek). Sam Dan Wasyl (jak teraz nazywam Dana Auerbacha) był pozytywnie zaskoczony i na bisie zagrał dodatkowo jeszcze jeden song. I dawał cudowne wariacje solówek na gitarcy. I wrócą w lutym na własny koncert, więc już od dziś zbieram kasę na bilety. A jak było można się przekonać chociaż troszeczkę, bo na jutubie zdarzają się dobre nagrania. Cieszyłam się jak dziecko, gdy Dan powiedział, że publika tu była lepsza niż ta w Glastonbury. Tak jest, to był zdecydowanie jeden z lepszych dni w moim życiu. Warto było tyle czekać, tyle wycierpieć, żeby to wszystko przeżyć. Chociaż muszę przyznać, że żałuję, iż nie miałam karnetu na całe 4 dni, bo na Opku było co robić, czego słuchać i co oglądać. No nic, może w przyszłym roku się uda. 




- Jeżeli chodzi o studia, złożyłam papiery na Wrocławski i Warszawski juni, wyniki będą 9 i 11 lipca, więc się dowiem, czy gdzieś mnie chcą i czy uda mi się studiować. Mam nadzieję, że dostanę się do Warszawy, bo to by mi lepiej pasowało, ale jak przyjmą mnie do Wrocławia, to też nie będę narzekać. We Wrocku mam sporo dobrych ludzi. A wszędzie lepiej niż tu, gdzie obecnie gniję. 

- Od jutra znów będę człowiekiem pracującym, wybywam na roboty do mojego brata i jego biznesu gastronomicznego. Tym razem nie będę pomocą kuchenną (chyba, że coś się zmieni), będę standardowym przynieś/wynieś/pozamiataj i pilnuj zmywaka. Ale to mi akurat nie przeszkadza, zrobię wszystko, żeby tylko trochę grosza wpadło do kieszeni (bilety na koncerty i płyty same się nie kupią). 

- A z pozostałych dobrych rzeczy, to 15 lipca jadę z Magdą do Wawy na koncert Ellie Goulding, bo udało nam się wygrać darmowe bilety. Takie nasze mongolskie szczęście, nie znam jeszcze wszystkich piosenek tak dobrze, jak bym chciała, ale to się nadrobi. Mam nadzieję, że Polaczki pokażą klasę i będą się bawić jak powinni. 

- Co do serialowego świata, Magda wciągnęła mnie w 'Plotkarę'. Nie moje klimaty trochę, ale daję radę, nawet sama wychodzę z inicjatywą oglądania. Czasem przydają się takie odmóżdżające seriale pełne dram bogaczy z Upper East Side. Można się pośmiać z tych problemów pierwszego świata. Inny serial, który ukradł moje serce całkowicie, to 'Constantine'. Komiksu nie znam całego, filmową ekranizację się widziało, ale serial jest całkiem fajny. No i main hero ma cudowny brytyjski akcent, za każdym razem, gdy mówi "My love" (co brzmi jak 'maj loff'), nie mogę przestać się uśmiechać. So beautiful. Czekam na kolejne odcinki, bo pilot zaostrzył mój apetyt.

I to by było na tyle newsów z mojego życia, jeżeli ktoś jeszcze jest nim zainteresowany. Na koniec mój kochany Dan Wasyl (na żywo prezentuje się najlepiej, już nie mogę się doczekać kolejnego koncertu w lutym, tym razem barierki będą moje, choćbym miała stać od 5 rano i bić się o miejsce).

piątek, 30 maja 2014

Medical update #3

Witam po długiej nieobecności blogowej. W życiu niby dużo się dzieje, niewiele się zmienia, albo na odwrót. Tak czy inaczej znalazłam chwilę, żeby przysiąść i napisać cokolwiek na blogu. 

- Zdałam wreszcie prawo jazdy. Za drugim podejściem, bo na pierwszym zeżarł mnie stres i zrobiłam głupotę. A mogłam zdać, bo egzaminatorka była dosyć miła i wyrozumiała. Za drugim razem trafiłam na największą mendę wśród egzaminatorów, ale dałam sobie radę. Wkurzyłam się, pokłóciłam i jeździłam taka wkurzona, okazało się, że dobrze mi poszło. Więc fak jea, udało mi się zakończyć przygodę z prawem jazdy. Zostało mi już tylko odebrać ten kawałek plastiku, który kosztował mnie tyle nerwów i pieniędzy. A potem już tylko pożyczyć od kogoś samochód i pojechać na road tripa.

- Jestem już po poprawie matury. Z matmy mi nie poszło, to wiem już teraz i raczej się nie poprawiłam, ale co tam. Z biologii rozszerzonej poszło mi dosyć dobrze, ale zobaczymy jak przyjdą wyniki. Może nie będzie tak źle jak na rozpoczęcie konsekwentnej nauki tydzień przed egzaminem. Zawsze wszystko odkładam na ostatnią chwilę, nigdy się chyba nie nauczę. Taki tygodniowy maraton na kawie, braku snu i w okopach z książek nie robi dobrze na psychikę. Ale już mam to za sobą, więc nie narzekam. 

- Zostaje mi jeszcze dokładnie przemyśleć sprawę studiowania. Za granicę już nie pojadę, chociaż chęci były wielkie, to rzeczywistość szybko je rozwiała. Tak więc będę studiować w kochanej Polszy, ale co i gdzie, tego jeszcze nie udało mi się do końca ustalić. Prawdopodobnie psychologię, prawdopodobnie w Warszawie, ale to już zależy od wyników z matury i szczęścia. A tego nigdy nie mam zbyt wiele, więc muszę się przygotować na każdą ewentualność. Może powoli wyjdę na prostą, po tych 3 latach spędzonych na szukaniu własnej drogi i walce z demonami.

- Dwa w jednym, ostatnio wkręciłam się bardzo w oglądanie jak jeden ziomuś gra w gry podobnie jak ja, czyli jak ostatni debil :'D No a akurat teraz wyszła jedna gra, w którą chciałabym bardzo pograć, ale nie mogę (brak dobrego sprzętu i kasy). Zostaje mi więc obejrzeć sobie, jak PewDiePie pogrywa w Watch Dogs.

- Przeżywam swoistą Marvel phase od nowa. Wszystko przez kreskówkowych Avengersów, których oglądanie daje mi mega fun. Jest to zasługa polskiego dubbingu, który wygrywa wszystko (serio, Tony Stark mówiący o gimbazie, moje powiedzonka typu: "Świeżak, nie dygaj". No coś pięknego). A do tego nowi X-Meni w kinie, których wczoraj zdążyłam obejrzeć i się zachwycić totalnie (Quicksilver i bieganina po Pentagonie, latający Magneto, traumatyczny reunion Charlesa i Erika). Dopełnieniem tego wszystkiego jest nowa odsłona komiksowego Hawkeye. Jestem na bieżąco i muszę przyznać, że klimat jest świetny, neo-noir, życiowe problemy człowieka zmęczonego życiem w ogóle, kreska dosyć oszczędna, ale wyrazista. I przeżywam wiele emocji, bo akurat czekam na nowy rozdział, a ostatni zakończył się wielkim cliffhangerem. 

- Kącik muzyczny, nowa płyta The Black Keys 'Turn Blue' jest cudowna. To aktualnie mój ulubiony ich krążek, zaraz obok 'El Camino'. Gdy usłyszałam pierwsze piosenki przed premierą, to nieco się zasmuciłam, bo trochę zmienili styl. Ale w ostatecznym rozrachunku na dobre im to wyszło. Słychać tu dużo Pink Floydów, ale to wciąż TBK. 

Co tu jeszcze mogę dodać... Po całym tym maratonie matura/prawo jazdy czeka na mnie stos książek do przeczytania, milion filmów i seriali do obejrzenia, góra sprzątania i wiele więcej. Muszę sobie wyznaczyć kolejne drobne cele do realizacji, bo bez nich jestem zombie, wstaję rano i nie wiem co ze sobą zrobić, pałętam się po mieszkaniu i nic nie robię. Może wreszcie mnie tknie i wrócę do pisania/rysowania. Tyle inspiracji wokół i z każdego dnia mogę wyciągnąć, ale gorzej jest już z przelaniem ich na papier. 

Na koniec wstawiam piękny obraz tego jak wyglądało moje życie ostatnio w wykonaniu Clinta Bartona aka Hakweye (aka my spirit animal).


poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Medical update #2

Ostatnio trochę zaniedbuję bloga. Zbieram się do napisania czegoś mądrego i rzucam pomysł w trakcie realizacji. Albo inne randomowe sytuacje życiowe mnie odrywają od laptopa i nijak idzie cokolwiek napisać. A cóż takiego mi się przytrafiało w ostatnich tygodniach? 

- Koncert zespołu Beyond The Rules, gdzie mój kolega z liceum jest wokalistą. Było naprawdę fajnie, chociaż niektórzy ludzie chyba nie wiedzieli co się robi na koncertach. Trzeba skakać, zwłaszcza jak idą piękne solówki na gitarcach i basie, a psychodeliczne intra (jak to w progresywnym rocku) trzeba gustownie przebujać z zamkniętymi oczami, czując muzykę każdym skrawkiem skóry. Ja i moi ludzie poskakaliśmy za wszystkich, a po koncercie jeszcze się trochę pobujaliśmy z naszym rockmanem (nie ma nic lepszego niż łażenie po mieście w środku nocy, a cała ekipa w skórzanych kurtkach, so badass). Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie ukradła setlisty ze sceny. Liczę na to, że kiedyś będą sławni i zarobię miliony sprzedając tę setlistę.

-  Randomowe wypady do kina. Nie ważne, że na całonocny maraton, albo ostatni seans danego filmu. Jak nam odbije, to jesteśmy w stanie takie głupoty robić (na dokładkę po całonocnym maratonie filmowym pojechałyśmy do koleżanki na urodziny, zombie walk po prostu). I wreszcie obejrzałyśmy drugą część Kapitana Ameryki. I zakochałam się na nowo w Sebastianie Stanie (a znałam go już z 'Once upon a time', gdzie grał Szalonego Kapelusznika, więc miłość ma była bezwarunkowa i bezgraniczna). I teraz mam całą filmografię do obejrzenia. Poświęcenie moje jest takie, że zgodziłam się obejrzeć 'Gossip Girl', chociaż jeszcze miesiąc temu odgradzałabym się rękami i nogami, byleby tego nie oglądać. Ale czego się nie robi z miłości. 

- Ostatnie dwie niedziele z rzędu spędziłam w kościele. Do tej pory nie wiem jak dałam radę, moja wola przetrwania jest silna jak widać. Raz, bo byłam świadkiem na bierzmowaniu mojej młodszej siostry, a drugi, wczorajszy, bo był chrzest bratanicy. I wielki zjazd rodzinny, z którego szczęśliwie udało mi się uciec zanim atmosfera zrobiła się zbyt rodzinna. Już mi wystarczy hejtów i braku zrozumienia. I tak wykazałam się dużą tolerancją na wszystkie żarty, żarciki o wegetarianach oraz homofobiczne komentarze. Cóż mogę poradzić, że dalsza rodzina jest dosyć konserwatywna i uparta w swoich poglądach. Ale to już za mną, teraz mogę spokojnie odpocząć z dala od tego zgiełku i hałasu. Wprawdzie przede mną jest jeszcze egzamin państwowy na prawo jazdy (na który muszę się umówić) i poprawa matury, ale to już najmniejsze z problemów, które nie dają spać po nocach. 

I to był taki mój lajf apdejt, jak widać trochę się dzieje, niewiele się zmienia. Żyję jak jakiś cygan, przenoszę się z miejsca na miejsce, dzisiaj tu, jutro tam, ale dom jest tam, gdzie szczoteczka do zębów, a tę wożę zawsze ze sobą. 


Na zakończenie mój stary-nowy idol i sesja w wannie, każdy taką powinien mieć: 

 

wtorek, 11 marca 2014

Medical update #1

Nastały piękne, ciepłe i słoneczne dni. A mój pokój ma to do siebie, że pierwsze promienie wschodzącego słońca świecą mi prosto w oczy, co sprawia, że wstaję o 6 lub 7 rano. Mogłabym spać do południa nawet, ale nie potrafię. Z drugiej strony może to i lepiej, człowiek wstanie wcześniej to i więcej rzeczy ogarnie w ciągu dnia. Ten post będzie w sumie o niczym, taki mały update tego co się dzieje w moim życiu aktualnie.

- Gramy na gitarcach. Częściej lub rzadziej, zależy czy mamy na drugi dzień wstać wcześnie rano i rozbijać się po mieście cudzym samochodem. Jazdy idą raz lepiej, raz gorzej. Czasem miewam mental breakdown, ale da się przeżyć. Co nas wkurza, to, że nasz lokator nagle też uznał, że chce grać na gitarze. Okej. Ale zupełnie nie ma słuchu i tego muzycznego feelingu. Więc jego granie na antyku klasyku (gdzie założył metalowe struny, mimo moich ostrzeżeń, teraz czekam aż mi pierdyknie gryf albo struny chlasną po twarzy) jest jedną wielką traumą dla mnie do słuchania. I jestem zła, bo zanim zdobył własne wiosło, to pożyczał mojego klasyka i kompletnie go rozstroił (szczęście, że strun nie zerwał). Bywa tak, że mamy konkursy na to, kto głośniej zagra. Oczywiście wygrywam z moim elektrykiem na fulla. No cóż, są takie małe rzeczy, które inni olewają, ale ja odbieram bardzo osobiście i mnie wkurzają. Katowanie biednej gitary jest jedną z tych rzeczy. Niby grać każdy może, ale cóż jak się nie ma słuchu i feelingu, i się uczy gry na pamięć, zero improwizacji i zrozumienia. Są też inne kwestie tej sprawy, o których muszę powiedzieć, żeby nie było, że się niesłusznie czepiam. No ale jak mam się nie czepiać, jeżeli on dyskredytuje moją wiedzę na temat muzyki i nie tylko moją, w naszym sklepie muzycznym też mu powiedziano, że na tę gitarę strun metalowych się nie powinno zakładać. Ale co tam, poszedł do szkoły muzycznej i jakiś uczniak mu założył. Bo po co się słuchać kogoś kto siedzi w temacie albo jest profesjonalnym muzykiem.

- Od jakichś dwóch tygodni jesteśmy na diecie wegetariańskiej. Jak do tego doszło? W sumie zupełnie spontanicznie. Zawsze chciałyśmy spróbować i znalazłyśmy sporo motywacji. I muszę powiedzieć, że nigdy w życiu nie czułam się lepiej. Wegetariańskie jedzenie jest mega smaczne, wymaga dużo kreatywności i cierpliwości, więc wpasowuje się idealnie w moje kuchenne kanony. Ludzie z otoczenia nie zawsze rozumieją, że za przejściem na taki styl żywienia nie muszą koniecznie stać filmiki o katowanych zwierzętach, chociaż przyznam, to było kolejnym mocnym impulsem. Po prostu chciałam się zdrowiej odżywiać, a skoro mięso nie jest niezbędne do przeżycia (I know shit, aminokwasy egzogenne, które muszą być dostarczane organizmowi pochodzą w całości z roślin), to czemu by nie zostać wege. Co ciekawe, nasze zakupy teraz są znacznie tańsze niż kiedy jadłyśmy mięso. Mnóstwo uwagi zwracamy na etykiety i tabelki na opakowaniach. Stajemy się powoli takimi lekkimi świrami na punkcie zdrowego odżywiania. Ale to jest dobra obsesja. Jedyne czego nie rozumiem, to ludzie, którzy przepraszają za jedzenie mięsa w naszej obecności. Jakby mnie to obchodziło, chcesz to jedz. Nikt nikogo do niczego nie zmusza. A jak rodzina przyjęła mój wegetarianizm? Co najbardziej mnie zaskoczyło, to mój tata, który zupełnie lajtowo podszedł do sprawy, wzruszył ramionami, dał mi pomarańczę i się ucieszył, że więcej żarcia dla niego. I cieszy się, że dobrze się odżywiam. Za to moja mama nadal żyje w przekonaniu, że kurczak to nie mięso i czasem mogłabym sobie zjeść jakieś kotlety lub wątróbki. Nie powiem, mój 2 dniowy pobyt w rodzinnym domu był mięsną pokusą, ale silna wola pozwoliła mi wytrwać. No i po pierwszym tygodniu bez mięsa, już nie ciągnie mnie do kotletów. Serio, serio. 

- Wiedziałam, że zakup czarnych spodni poprawi jakość mojego życia. Dwie pary już mam (w tym jedną iście Robertową, czarne szatany z wywietrznikami na kolana, nawet nie wiecie jak mnie radują te spodnie!). Poluję na dobre promocje i kupię sobie jeszcze tak ze trzy pary. Bo czemu by nie. A dzisiaj jak się uda to upoluję sobie jakąś skórzaną kurtkę na promocji. Wtedy moja rebelsowa stylówa będzie kompletna. Wprawdzie czarna szamponetka już się powoli całkiem zmyła z moich włosów (mam ombre srombre w reverse wersji, jaśniejsze na górze i ciemne na dole), ale co tam. Nie mogę też ich obciąć do maja, więc aktualnie moja dzika szopa na głowie zaczyna wymykać się spod kontroli. Ale tak to jest, jak się żyje wedle zasady "a po co się czesać". 

- Słoneczne popołudnia spędzane na balkonie w towarzystwie kawy, papierosów i muzyki wywołują u mnie różne mieszane uczucia. Jest radość, smutek, melancholia i tęsknota. Brakuje mi ludzi z liceum, których ciągle wspominam w rozmowach. Pamiętam jak o tej porze chodziliśmy do knajpy, omawialiśmy plany na przyszłość, piliśmy piwo w plenerze i żyliśmy pełnią życia. Sprawy nie ułatwiają ciągłe przypomnienia o tych czasach w postaci hintów do "The Breakfast Club" w co drugim filmie i serialu, albo takie piosenki. Wszyscy się wynieśli gdzieś daleko i żyją, a ja zostałam tutaj i żyję przeszłością. A co będzie w przyszłości, tego jeszcze nie wiem. Mam nadzieję, że też się wyniosę wreszcie i zacznę spełniać swoje marzenia. A zanim to nastąpi, to jeszcze gdzieś się spotkamy i powspominamy. Spędzimy popołudnie, wieczór i noc w starym stylu. Street cats.  

I na tym kończę ten mały update. Obejrzałam trochę fajnych rzeczy, którymi się podzielę w najbliższych postach. A nową tradycją blogową na koniec posta dam foto Rebelsów, które pasuje do okazji. W tym przypadku będzie to 'stare dzieje, słoneczna pogoda, wiosna/lato, plenery, gitary, trochę radości i melancholii'. Takie tam. 

 

sobota, 22 lutego 2014

Sezon na arafatki i gitary.

Znalazłam jedyny skuteczny antydepresant na smutne życie. Całość kosztowała mnie 280 zeta plus 3 złocisze za wymianę struny (i trochę awkward momentu w sklepie muzycznym, bo jak się okazało jeden pan mnie zapamiętał i myślał, że znowu przyszłam z jakimś wiosłem z czasów PRLu, ale nie tym razem). Nie żałuję ani jednej wydanej złotówki. Bo wreszcie mam swoją własną elektryczną gitarę z piecykiem (który mój ojciec nazwał 'kucharkiem', nie wiem skąd mu się to wzięło). A wygląda ona tak:


Zdjęcie mało artystyczne, ale nie jestem profesjonalnym fotografem. Jedynie wannabe pisarzem i początkującym, nazwijmy to, muzykiem. Kiedyś sądziłam, że dane mi będzie jedynie rozumieć artyzm słów i obrazów, ale od niedawna potrafię zrozumieć także i 3 minutową ścianę dźwięku (bez wokalu, samo gitarowo-basowo-perkusyjne brzmienie, psychedelic rock do mnie przemówił). I tak jak kiedyś zabrałam się za rysowanie i pisanie, tak teraz wzięłam się za grę na gitarze. Jedno wiosło już miałam w posiadaniu, klasyka, ale marzył mi się elektryk, więc mam co chciałam. Dodatkowo Magda pożyczyła akustyka, którego udało nam się nastroić, więc w sumie obecnie na mieszkaniu mamy 3 w pełni sprawne gitary. Nic tylko robić wieczorami jam sessions.

A mój elektryk może i nie jest niczym specjalnym, ale w pełni mi wystarcza. Gitara z duszą. Znalazłam ją w najdalszym zakątku mojego miasta, zapomniana, pełna zadrapań i siniaków, zupełnie jak ja. Poczułam z nią więź od pierwszego dotknięcia strun i rozcięcia sobie o nie palców. Wyleczyłam ją i uratowałam, teraz ona ratuje mnie każdego dnia. Gdy ciężar egzystencji przytłacza zbyt mocno, to siadam i gram to co znam, albo próbuję improwizować z lepszym lub gorszym skutkiem. 

To w kwestii gitar. A araszmaty? Cóż, trochę ich mam, a ostatnie zdjęcia z trasy koncertowej Rebelsów rozwiały moje wątpliwości czy je zakładać. Mój fashion sense idealnie wyraża Pete, więc araszmaty on. Dzisiaj wyjątkowo idę w miasto do naszej knajpy spotkać się po latach z paroma ludźmi, więc taka stylówa będzie jak znalazł. Na zakończenie piękne zdjęcie pięknego Petera. Sezon na araszmaty i gitary uważam za otwarty.

 

poniedziałek, 17 lutego 2014

Hell of a week.




Miniony tydzień należał do jednych z najgorszych w moim życiu. Jak nie do najgorszych. Wszystko zaczęło się od jednej totalnie bezsennej nocy, gdzie nic nie pomagało, więc razem z kuzynką (to była wspólna bezsenność) zaczęłyśmy oglądać seriale o 5 nad ranem. Kolejne dni upływały na epic failach w każdej dziedzinie życia. Ja z przeziębieniem walczyłam dodatkowo. Jakby tego było mało, dostałam informację, że moja babcia jest w ciężkim stanie w szpitalu. Akurat wtedy, gdy pasywnie-agresywnie unikałam odbierania telefonów z domu, bo rodzice odwiedzili mnie dzień wcześniej tylko po to, by wyładować na mnie swoje frustracje. Nie wiem ile razy płakałam w poduszkę w tym tygodniu, ale było tego naprawdę sporo. Chyba jakiś nawrót tej nieleczonej depresji mam aktualnie, bo brak sensu życia objawia się bardziej niż zwykle. Pół biedy jak człowiek ma jakieś emocje określone, jest mu radośnie albo smutno. Najgorzej jak nawet tego nie ma, jest jedna wielka pustka, czarna dziura, do której wpadają wszystkie uczucia i zostaje się absolutnie z niczym. Może jedynie z chęcią zniknięcia z tego świata, wcześniejszego wylogowania się z życia. Wiem, że miałam ograniczyć nałogi, ale jedyne ukojenie znajdowałam w tanim winiaczu z Biedry i oglądaniu koncertów na jutubie. A 11 lutego to tłumaczę swoje picie wina urodzinami mojego ukochanego Petera Hayesa z BRMC. Żałuję, że nie mieszkam teraz we Francji, bo Rebelsi mają tam swoją trasę koncertową i grają dużo songów ze starych płyt, które były so cool.

Tak czy inaczej, przetrwałam ten tydzień. Było mi niesamowicie ciężko, nic nie ułatwiało sprawy. Zwłaszcza rozpoczęcie jazd po mieście. Instruktora mam cierpliwego i spokojnego, ale czasem jakiś demon nade mną panował i robiłam takie błędy, że w kodeksie karnym nie ma na nie określenia. Wydawałoby się, że po 5 godzinach jazd dzisiaj powinno mi iść lepiej, ale nadal jakieś szatany we mnie siedzą, a samochód gaśnie i nie chce ruszyć z miejsca. Może będzie lepiej. Przynajmniej wreszcie zaczęłyśmy się uczyć do testu teoretycznego. Za całą resztę rzeczy do nauki także się zebrałyśmy mniej lub bardziej. Nawet wczoraj ćwiczyłyśmy z Mel B. (Wydaje mi się, że brzmię jak Gollum/Smeagol, więc wyjaśniam, że gdy używam liczby mnogiej, to chodzi mi o mnie i moją kuzynkę, która dzieli ciężkie trudy życia ze mną.)

Po trudnych rozmowach z rodzicami zastanawiam się poważnie nad pójściem do psychologa i psychiatry w celu wyzbycia się chociaż części swoich demonów. Wątpię, czy podziała jak należy, ale spróbować można. Może miłe antydepresanty, leki na uspokojenie i sen pozwolą mi lepiej zapomnieć o tym Weltschmerzu, który wciąż do mnie wraca. Póki co stosuję muzykoterapię i spełniam swoje małe randomowe marzenia. Jak kupienie męskiego antyperspirantu Old Spice Wolfthorn. Bo ma niesamowicie fajny zapach, jak żelki Haribo. I przymierzam się do kupienia używanego elektryka z piecykiem. Muszę umówić się na obejrzenie tej gitarki i zadecyduję. Wprawdzie moim cichym i większym marzeniem jest posiadanie Epiphona, ale takie przyjemności kosztują wiele. Najtańszego znalazłam za ponad 500 złotych, ale lepsze idą już w tysiącach. No nic, może kiedyś.

14 lutego nie obchodziłam walentynek, tylko jakieś święto wina. Gdzieś w internetach wyczytałam, że akurat tego dnia przypada, a że moje miłości wszystkie umarły nieodwzajemnione, to równie dobrze można było się napić. Ale żeby odciąć się już od tego piekielnego tygodnia smęcenia o życiu, w życiu i na temat życia, mam dla Was czytających małą zabawę. Wysilcie swoją wyobraźnię i jeżeli Wam się chce, to możecie mi napisać z kim mnie widzicie w parze. Jakiego partnera/partnerkę powinnam mieć, gdybym mogła. Z pewnością ktoś wpadnie na jakiś genialny pomysł. Tymczasem wybywam, niedługo może napiszę jak tam nowa gitara i nowe seriale. A na jutrzejszą jazdę po mieście zakładam na szyję różaniec.

niedziela, 19 stycznia 2014

Mister Spock, what do?

Kreatywnie spędzam styczniowe dni. Miałam maraton rozszerzonych wersji "Władcy Pierścieni", przypominam sobie też wersję książkową i zakochuję się na nowo w mitologii Tolkiena. Początkowo planowałam ten post uczynić postem o tytule 'dlaczego kocham fantasy', ale na to przyjdzie odpowiednia pora. Co innego mam w głowie aktualnie. Staram się każdego dnia przysiąść na trochę do biologii, nudniejsze tematy mam już prawie w całości za sobą i względnie opanowane, niedługo przejdę do mojej ukochanej anatomii, więc jest dobrze. Za matmę zbiorę się w lutym, żeby teraz sobie w głowie nie mieszać zbytnio. 

Ostatnio mój hejt do ludzkości rośnie z każdym dniem. Wszystko za sprawą pewnego gimbusa, który niestety pojawia się na mieszkaniu i psuje wszystkim krew. Ja wiem, że ludzie bywają i są głupi, ale że aż tak. Są dni, gdy lokatorzy powinni mi być wdzięczni za to, jak bardzo się powstrzymuję od bycia rozszalałym psychopatą. Oszczędzam się do wbijania noży w martwe przedmioty zamiast w żywych ludzi. Ale kto wie jak długo.

Inna kwestia, która obecnie nie daje mi spać po nocach, to studia. A właściwie, co i gdzie studiować. Potworek ostatnio u mnie będąc powiedziała o studiach w UK. I nie powiem, ta opcja zawładnęła moją wybujałą wyobraźnią. Uznałam, że to byłaby dla mnie idealna szansa na poprawę swojego marnego żywotu. Napisałam maila do tej zacnej uczelni, czekam na odpowiedź. W międzyczasie zastanawiam się jak to wszystko wyjdzie w praniu, czy gra jest warta świeczki i inne takie, takie. Ogólnie rzecz biorąc zamartwiam się i umartwiam. Spock, what do? What do? 

Dziś było krótko. Mam nadzieję, że na temat. Jakiś. Nie mam high lifestyle, więc mało się u mnie dzieje rzeczy wartych opisania. 

niedziela, 5 stycznia 2014

2014 czy jakoś tak.

Zaczął się kolejny rok udręki i cierpienia. Chciałam być optymistycznie nastawiona do życia, ale się nie da. Nie wtedy, gdy jest się takim biedakiem jak ja. Dopijając resztki alkoholi z sylwestra, oglądając serial o innych biedakach ("2 broke girls" i chyba poświęcę temu któregoś posta, bo ten szoł na to zasługuje), mając zatargi z sąsiadem z dołu, problemy z rachunkami i ogólnie z pieniędzmi, o rodzinie to już nawet wolę nie wspominać... Gdy tak wygląda życie, to ciężko mieć optymistyczne myśli. Wiem, nadal mam lepiej niż większość ludzi na świecie, więc moje problemy życiowe można zakwalifikować jako 'white people problems' albo 'first world problems'. Ale nie o to chodzi. Bo dla każdego co innego jest końcem świata. A jak ja mówię, że jest słabo, to jest nawet jeszcze gorzej. 
 
Dlatego nie mam zamiaru robić żadnych postanowień na nowy rok 2014. Bo i tak się nie sprawdzają, bo to tylko takie miłe oszukiwanie samego siebie przez pierwszy miesiąc, góra dwa jak ktoś jest wytrwały. Mnie się nie udało nawet dwóch dni przetrwać w postanowieniach. Miałam odciąć się od nałogów. Dzisiaj jest pierwszy dzień od początku roku, gdy nie piję wieczorem żadnego drina/piwa. Można więc to nazwać jakimś postępem. Fajki skończę wraz z ostatnią zakupioną paczką, która ma cenę jeszcze z zeszłego roku. Potem już za bardzo będzie mnie boleć portfel, żeby palić. Akcyza uratuje mnie od nałogów i wypełni jeden cel w dalszym życiu. Właściwie nie wiem o czym miał być ten post, bo każdy bloger, którego śledzę i czytam zrobił jakąś listę postanowień/celów do realizacji. A ja? Nie będę robić żadnej listy i to wcale nie dlatego, że mam buntownicze, rokenrolowe serce. Po prostu brak mi motywacji nawet do tego. A życie jest zbyt nieprzewidywalne na plany. Tego się nauczyłam, jednego dnia kończysz ostatni egzamin maturalny, a drugiego potrąca cię samochód i lądujesz w szpitalu. Więc nie ma co się zbytnio do wszystkiego przywiązywać. 
 
Jednak, żeby nie było tak pesymistycznie, to powiem, że mam parę oczekiwań wobec siebie. I ten rok będzie dobrym momentem, by zacząć je spełniać, wypełniać, zmieniać co trzeba. Postaram się trzymać realistycznego scenariusza, bo wiem jak kończą się moje wymyślne fantazje. Dosyć słabo. Zacznę od treściwego sprzątnięcia swojego pokoju. Uporządkowania ogólnego mieszkania (ten czajnik i patelnię trzeba było wymienić już lata temu). Przestanę szukać usprawiedliwień i wymówek dla własnego ekstremalnego lenistwa. Matura sama się nie poprawi. Pieniądze magicznym sposobem same nie wpłyną na konto. Tak samo nadmiar tłuszczu nie zniknie od samego patrzenia na ćwiczenia z jutuba. Fajnie by było kiedyś pojechać na road trip z piosenkami BRMC na full głośnikach, ale do tego potrzeba prawa jazdy. Miło by było wreszcie wydać ten obiecany zbiór opowiadań, których jeszcze nawet nie zaczęłam pisać. To są te względnie realistyczne cele do zrealizowania. Bo z tym, że umrę sama i zostanę pożarta przez moje 42 przygarnięte koty już się pogodziłam. 
 
I to by było na tyle mojego noworocznego biadolenia. Mam nadzieję, że nie wpędziłam nikogo w taką samą otchłań, w której żyję już jakiś czas. Miejcie ambitne plany i marzenia, póki życie nie przypomni wam kim jesteście i gdzie się znajdujecie.
 
Może jutro będzie lepiej.