poniedziałek, 30 lipca 2012

Is there a life on Mars?


 Dzisiaj będzie o jednym z lepszych seriali jakie ostatnio oglądałam. Wprawdzie 'Life on Mars' powstało w 2006 roku, ale dopiero w ten łikend miałam chwilę, by obejrzeć całość. I nie żałuję. Słowem wstępu, czyli o czym to jest, o co w ogóle chodzi? Jest to brytyjska produkcja (co zaznaczam i podkreślam, bo nie każdy lubi klimaty brytyjskich seriali, to specyficzne, absurdalne poczucie humoru) opowiadająca o losach policjanta Sama Tylera, który w pogoni za mordercą ulega wypadkowi samochodowemu i ku swojemu wielkiemu zdziwieniu ląduje w roku 1973. Dziwne nie? A to dopiero początek. Okazuje się bowiem, że jego przebudzenie w latach 70 (jedna z najlepszych serialowych scen, ta kolorystyka, piosenka Davida Bowie w tle, no magia) nie wyklucza tego, że gdzieś tam indziej jest nadal obecny. Jak sam opowiada w intro do odcinka "Am I mad, in a coma, or back in time? Whatever's happened, it's like I've landed on a different planet. Now, maybe if I can work out the reason, I can get home." 
I do końca serii właściwie nie wiadomo, co jest prawdą. Sam ma przewidzenia, rozmawia ze sprzętem RTV (czy raczej to sprzęt RTV przemawia do niego w najbardziej nieoczekiwanych momentach głosami rodziny i bliskich znajomych - zupełnie jakby siedzieli przy jego szpitalnym łóżku). Wszystko wskazywałoby na to, że jednak jest w roku 2006, ale w śpiączce i cały ten świat, który go otacza, cały rok 1973 jest jedynie wytworem jego umysłu. Jednak w ostatnim odcinku jest sporo niespodzianek i kolejna magicznie smutna scena, które burzą ten domysł. Jak jest naprawdę? Twórcy serialu zostawiają widzom pole do popisu. 
I tak krótko postarałam się streścić co jest główną osią serialu. 'Szaleństwo' Sama, który nie wie gdzie jest, kim jest i jak wrócić do domu (a później także, co właściwie jest dla niego domem). 
Może faktycznie na pierwszy rzut oka nie wydaje się to zbyt interesujące i warte obejrzenia, też miałam mieszane uczucia zaczynając ten serial, ale po dwóch odcinkach nie mogłam się oderwać od monitora. 
- po pierwsze, bohaterowie: są wyraziści, charakterni, da się ich polubić (albo znienawidzić). Byłam pełna podziwu dla Sama, rzucony brutalnie w całkowicie obcą mu rzeczywistość, nie poddawał się, walczył, stawiał na swoim, kłócił, próbował wyperswadować swój punkt widzenia (co nie było łatwe, spróbujcie wytłumaczyć komuś w latach 70 nowoczesne metody prowadzenia śledztwa, gdy wtedy normalne było przymknąć pierwszego lepszego zbója za krzywe spojrzenie, byle pozbyć się sprawy). Przy całym tym uporze, Sam był też ludzki, często widzimy go w momentach załamania, gdy płacze i tęskni za tymi, których zostawił w 2006 roku. Kolejną moją ulubioną personą był Gene Hunt, nadkomisarz w 1973 roku, typowy szeryf na posterunku. Nie lubi zbędnej gadaniny, a najlepszą metodą przesłuchiwania bandziora jest danie mu solidnie po gębie, aż zacznie skamleć i przyznawać się do winy. Jak łatwo się domyślić Gene i Sam byli tzw. dynamic duo tego serialu. Ich burzliwe relacje świetnie się oglądało. Od zwykłych złowrogich spojrzeń rzucanych przez posterunek, aż po szarpaniny, lanie po pyskach, szarpanie za fraki i ustawianie pod ścianą. I dużo naprawdę twórczych wyzwisk. Ale zawsze było widać, że się lubią, pomimo całkowicie różnych światopoglądów i podejścia do życia. I to były moje dwie ukochane postaci, chociaż reszta ekipy z posterunku też była warta zapamiętania. Jak Chris, który swoją pocieszną głupotą umiał rozładować każdą stresującą sytuację. Albo Ray, którego nie znosiłam od samego początku i zawsze życzyłam jak najgorzej. I na końcu Annie, która wprawdzie irytowała mnie swoim piskliwym głosem i niezdecydowaniem w niektórych momentach (siedziałam całe 2 sezony mrucząc pod nosem "Kiss him! Right now! Nooooo!"), ale ostatecznie była sympatyczną kobietą, która musiała ciężko zapracować na szacunek jako policjantka i detektyw w środowisku, gdzie kobiety, kolorowi i zagraniczni nie byli mile widziani.
- po drugie, klimat: i mam tu na myśli sposób w jaki wykreowano lata 70 w Manchesterze. Zakochałam się w akcencie z Manchesteru, w tym charczącym rrr, wymawianiu 'o' lub 'u' w miejsce 'a', w tej melodyjnej intonacji. Tak cudownie brytyjsko. Kolorystyka też jest miła. Miejsca kręcenia też ładnie wybrali, bardzo klimatyczne uliczki w tym mieście są. I ubiór bohaterów też fajny (bezbłędna stylówa Sammiego, te spodnie dzwony, czarna skórzana kurtka i buty C: ). I tamtejsze samochody! A no i muzyka oczywiście. Muzyka z lat 70 jest wspaniała. Warto też wspomnieć, jak w jednym odcinku, Sam spotyka wokalistę T.Rex w jednym z klubów i nie może się oprzeć przed małym fanboyowaniem. W końcu każdy by chciał cofnąć się w czasie i spotkać swoich idoli, prawda? Kończąc o klimacie, ciężko mi go konkretnie sprecyzować, ale serial jest przesycony brytyjskością, tym poczuciem humoru opartym na absurdzie i żartach językowych, które ciężko przetłumaczyć. To się albo kocha, albo nienawidzi. 
- po trzecie, psychodeliczność: ano właśnie. Bo miałam takie wrażenie, lekkiej psychodeli w tym serialu. Główny bohater nie wie czy zwariował, jest w śpiączce, czy też faktycznie podróżuje w czasie. I widz też nie ma najmniejszego pojęcia jak to wszystko wytłumaczyć. I to mi się właśnie podobało. Uwielbiam niedomówienia i miejsce na własną interpretację. I było kilka scen, które określiłabym miarą "disturbing as hell". Zwłaszcza dziewczynkę wychodzącą z telewizora i nie, to nie miało nic wspólnego z 'Ring'. Ta dziewczynka była o wiele bardziej przerażająca (i głowiłam się do końca, dlaczego Sammy dla świętego spokoju nie mógłby wyłączać TV przed pójściem spać, tyle nerwów by mu to oszczędziło).
- po czwarte, John Simm jako Sam Tyler. Uwielbiam tego aktora, pokochałam go w roli Mastera w 'Doctor Who'. Potrafi zagrać każdą emocję i nie widać w niej sztuczności. I jak płacze na ekranie, to ja mu współczuję, a nie mam chęć się roześmiać (tak, jestem potworem, ale większość scen z płaczącymi ludźmi jest tak fałszywa, że aż dla mnie śmieszna). 
- po piąte... nie wiem co jeszcze mogę napisać. To raczej nie jest serial dla kogoś oczekującego 'sensacyjnej rolady mięsnej' pełnej postrzałów, wyścigów i wybuchów. Akcja toczy się tu w miarę spokojnym tempem, wszystko jest bardzo oniryczne w pewnych momentach, niekiedy magiczne, albo do zastanowienia (tu sporo zasługi otrzymuje rastamański właściciel pubu, Nelson, który jak już coś powie - to powie). Mnie się to wszystko bardzo podobało i teraz będę oglądać kontynuację, czyli 'Ashes to Ashes'. Jednak jeżeli chcecie kawałek dobrego brytyjskiego kina, lekko ryjącego beret, przy którym możecie się uśmiać jak nigdy i nawet trochę popłakać (jeżeli jesteście tak emocjonalnie nastawieni jak ja, bo płakałam na ostatnim odcinku), to polecam. Warto obejrzeć, naprawdę warto. Nie jest to długi serial, ma 2 sezony po 8 odcinków, każdy odcinek trwa około godziny. 

Na zakończenie moi ulubieńcy i ukochany pojazd (który przeżył wjechanie w kartony)


sobota, 28 lipca 2012

The era of smart phones and stupid people.

Pierwszy w miarę ogarnięty post będzie moim hejtem na głupich ludzi z 'mądrymi' telefonami. Niektórzy nie znają szczegółów sprawy, więc krótko wyjaśniam. Ostatnio przytrafiła mi się podróż z kuzynkami. Nie chciałam jechać, no ale zabrakło mi asertywności i pojechałam. Do dzisiaj żałuję tych straconych dni. Okazało się, że miałam być jedynie psem przewodnikiem po zawiłościach PKP. I choróbsko mnie dopadło na wygwizdowie bez prądu i wody, nic dziwnego, że trochę ponarzekałam i wróciłam do domu. Ale o co mi chodzi, chodzi o to, że kuzynki cały czas siedziały ze swoimi 'mądrymi' telefonami. Jedna namiętnie tłiterowała, druga smsowała. I tak siedzimy we 3 w jednym pokoju, a one w telefonach, a ja nie wiedząc zbytnio co robić (bo próby konwersacji się nie udawały) sięgnęłam po książkę. Tak to właśnie wyglądało. 

Można by to jeszcze zignorować, gdyby to był jeden taki przypadek w roku. Ale nie. One cały czas, wszędzie gdzie się da łażą z telefonami. Może ja jestem dziwna, ale nie rozumiem wtedy celu przebywania z innymi ludźmi, skoro się pisze na telefonie czy cokolwiek tam robi. Trochę mi też to zakrawa na brak szacunku dla drugiej osoby, która próbuje porozmawiać, ale przegrywa z małym dotykowym ekranikiem. Ja jak już z kimś wychodzę, spotykamy się, gadamy i wygłupiamy, to telefon chowam do torebki i można do mnie wydzwaniać godzinami, ale odpowiem dopiero po powrocie. Bo wolę kontakt z drugą osobą, nie z telefonem. 

Nie lubię głupich ludzi z 'mądrymi' telefonami. Nie lubię przedkładania kontaktu telefonicznego nad prawdziwy. Ja muszę widzieć się z drugą osobą, móc spojrzeć jej w twarz, w oczy, dotknąć jej dłoni, usłyszeć jej szczery śmiech. Oczywiście są przypadki, gdy nie jest to możliwe i zostaje jedynie elektroniczny substytut bliskości. Ale nie można się od niego tak uzależniać i spędzać cały dzień przy telefonie/komputerze. 

And that's how I see it. I na zakończenie taki sobie obrazeczek: 

Ready, steady, go!

Do czego to doszło. Veri zabrała się za pisanie bloga. Chodził za mną ten pomysł już od jakiegoś czasu. I tak postanowiłam się sprawdzić w tej dziedzinie. Nie wiem o czym będę pisać, pewnie różne opowieści dziwnej treści na temat książek/filmów/seriali/życia codziennego. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Chcę też podziękować ludziom, którzy zainspirowali mnie do tego projektu: Natalce - za jej własnego bloga i ostatnie gadaniny. nanamo - za podsyłanie przydatnych linków i słowa zachęty. I całej reszcie, mam nadzieję, że moje pisańsko przypadnie Wam do gustu C:

I to by było na tyle w pierwszym poście. A nie! Powiem jeszcze skąd tytuł bloga. Po części przez piosenkę Davida Bowie, po części przez serial o tym samym tytule. A podróże w czasie to my favourite thing. I sama się czuję jak ktoś wyrwany ze swojego czasu. Ze swojej planety. 

"Sięgniemy gwiazd, wpadniemy na Marsa, a śniadanie zjemy na Plutonie."