środa, 7 listopada 2012

"And shepherds we shall be..."


Dzisiaj zebrało mi się na sentymenty, więc parę słów o moim ukochanym filmie, który widziałam już milion razy i jeszcze mi się nie znudził. "Święci z Bostonu" - produkcja z 1999 roku, reżyseria Troy Duffy, w rolach głównych Norman Reedus i Sean Patrick Flanery. O czym jest ten film? W skrócie jest to historia dwóch irlandzkich braci, którzy wplątują się w kłopoty związane z rosyjską mafią i doświadczają duchowego objawienia, które każe im likwidować wszystkich złych ludzi w mieście. Brzmi banalnie i tak jest. W tym filmie nie ma za specjalnie większej głębi i przesłania. Jest to raczej coś w stylu Tarantinowskiego pastiszu na kino klasy B, C, Z. Mieszanina akcji, pistoletów, strzelanek, zabijania, przekleństw, religijnych pobudek i wszystkiego innego. Ale za to ma niesamowite poczucie humoru, jakie uwielbiam. I akcję. Mogę oglądać milion pierwszy raz, a i tak nie będę się nudzić i żarty będą mnie bawić tak samo jak za pierwszym razem. Może ten film kocham tak bardzo, bo mam z nim związanych wiele wspomnień (oglądanie go z przeszłą niedoszłą dziewczyną, udawanie głównych bohaterów, wspólne recytowanie modlitwy 'świętych', chodzenie w czarnych płaszczach i synchroniczne odpalanie papierosów). Może przez irlandzkie akcenty i moją niewyjaśnioną i bezwarunkową miłość do wszystkiego co związane z Irlandią. Może przez aktorów. Albo przez to wszystko razem wzięte. Tak czy inaczej, polecam ten film każdemu, kto lubi absurdalne poczucie humoru i filmy akcji, takie lekkie i pozwalające się oderwać na chwilę od rzeczywistości, pośmiać, popłakać, ale bez głębokich przemyśleń na temat życia i wszechświata. Takie kino na nudne popołudnie. Ogląda się bardzo miło i na długo zostaje w pamięci. Gra aktorska jest na poziomie, bez większych zgrzytów jest też strona techniczna czyli ujęcia i muzyka. W sumie muzyka jest ponad przeciętny poziom. Jedyne co mnie kole w uszy, to jak mówią po rosyjsku, ale to moje zboczenie zawodowe (w końcu jestem na filologii rosyjskiej i już wiem, że Amerykanie lubią mieszać rosyjski z polskim i innymi słowiańskimi językami oraz totalnie zapominają jak ważne jest dobre akcentowanie w rosyjskim i to, że 'o' nie pod akcentem w wymowie czyta się jako 'a'). Więcej grzechów nie pamiętam. Ja ten film kocham, znajomi też kochają, ale są i tacy co nienawidzą, bo uznają, że to głupi film. No cóż, ja sądzę, że to filmidło w zamierzeniach nie miało być ambitnym eksperymentalnym kinem dla prawdziwych znawców sztuki, ale takim właśnie prostym, zawadiackim uśmiechem z koniczynką między zębami. 

Dla zainteresowanych, istnieje druga część "Świętych", która kontynuuje pewne wątki z jedynki i dodaje nowe. Ale nie jest już tak fajna jak pierwsza część, jednak takie świry jak ja ją obejrzały i im się nawet podobało. 

I to koniec sentymentalnych wywodów na dziś. Wracam do lektur i rosyjskiego. Tak bardzo studia pełną parą i bez wymówek.   

2 komentarze:

  1. Ale w tym filmie naprawdę musi coś być, bo ja też go uwielbiam przecież! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiedziałam, że się ze mną zgodzisz, mamuś! :D

      Usuń