sobota, 21 września 2013

Music Box #3

Myślę, że większość osób ma swój jeden jedyny ukochany zespół, który uwielbia ponad wszystkie inne. Dzisiaj będzie o moim 'the one and only'. Najbliższy mojemu sercu. Co ciekawe, znałam ich na długo zanim zaczęłam być totalnym psychofanem. Ale dopiero pewnego ciężkiego poranka po imprezie ich muzyka dotarła do najciemniejszych zakamarków mojej duszy i rozerwała serce na strzępy, tylko po to, by chwilę później je poskładać w coś zupełnie nowego. Panie i panowie, oto Black Rebel Motorcycle Club. W skrócie BRMC. Po francusku Le Club Noir des Rebelles Motocyclistes. 


Czuję, że muszę zacząć od nazwy zespołu. Czemu taka długa i skąd się wzięła? Otóż drodzy państwo, jako prawdziwy psychofan muszę znać wszystkie szczegóły, całą biografię zespołu i inne ciekawostki. Nazwa wzięła się z filmu 'Wild One' z Marlonem Brando, gdzie należał on do gangu motocyklowego pod takim właśnie tytułem. Początkowo chcieli przyjąć nazwę innego filmowego gangu, ale była już zajęta. The Beatles znaczy się. I tak zostało przy BRMC. I jeżeli o mnie chodzi, to nie ma dla nich lepszej i bardziej adekwatnej nazwy. Czarne ciuchy są. Rebelskie nastawienie do świata i rzeczywistości jest. Motóry też są. A klub jak to klub, na początku było same męskie towarzystwo (z poprzednim perkusistą Nickiem Jago), teraz jest towarzystwo mieszane, ale Leah Shapiro na perkusji wymiata lepiej niż jakikolwiek facet. Skoro już jestem przy członkach zespołu, to wypadałoby wymienić resztę. Moi bogowie gitary, czyli Robert Levon Been (gitara, gitara basowa i wokal) oraz Peter Hayes (gitara, okazjonalnie harmonijka, wokal i niezwykła umiejętność połączenia tego wszystkiego plus palenie szluga na koncertach, jak śpiewa to fajek idzie między struny na główce gryfu, to jest skill). Z innych ciekawych ciekawostek, to Robert jest synem Michaela Beena, lidera zespołu The Call. I jak był mały to bawił się w chowanego z Davidem Bowie. A kto jest liderem w BRMC? Myślę, że tworzą tak zgrany zespół, taką rodzinę, że każdy na swój sposób i w danej okoliczności jest liderem.
No to mogę przejść do muzyki teraz. Zacznę od mojej ulubionej piosenki, która wywołuje ciary na całym ciele i ma tak piękną linię melodyczną, co zostaje w głowie na wieki - Beat the devil's tattoo, dodatkowo ten wykon z koncertu jest moim fav. Bo Robert się rozkręcił pod koniec i jak gra, to z całym serduchem i duszą na ramieniu. I gitarą na ramieniu, nie wiem dlaczego, ale uwielbiam jak modli się do gitary, unosi ją pod samą szyję i szarpie te struny, jakby od tego jego życie zależało. A teraz song, który sprawia, że mam chęć ubrać się w rockową stylówę i iść na ich koncert jak najszybciej, a także song, który muszę włączyć na fulla i poskakać po pokoju za każdym razem, gdy przytrafi mi się posłuchać radia i ubolewam nad tym jakie badziewie teraz puszczają w tymże radiu - Whatever happened to my rock'n'roll. I song, którym zawsze kończą koncerty, a Robert idzie pod barierki do publiczności (co mnie utwierdza w przekonaniu, że jak będą mieć koncert w Polsce, to będę się bić o to, by być pod barierkami) - Spread your love. Song, który ma lekko folkowe brzmienie, jak to moja mama powiedziała, ale jest super (i będę rzucać nagraniami z tego koncertu, bo był the best, a ich najbardziej się docenia na koncertach) - Ain't no easy way out. I song, który już zawsze będzie mi się kojarzył z pewnym filmem (w zasadzie to był taki artystyczny pornolek, ale nevermind) - Love burns. A to jest mój song do powrotów do rodzinnego domu, siedzę w pociągu, gapię się na widoki za oknem, nucę pod nosem "Who knows if I'll see you again?", ewentualnie idę po torach w moich rockowych bootsach, a na plecach niosę gitarę, kiedyś się może nauczę to grać - Shuffle your feet. Teraz sobie uświadomiłam ile oni mają piosenek z 'love' w tytule, a te songi wcale nie są takie radosne jakby się mogło wydawać - We're all in love. Song, który pomaga mi zapomnieć o tych niespełnionych miłościach - Took out a loan. A to z kolei wbrew tytułowi ma niewiele wspólnego z pewnym niemieckim miastem - Berlin (ale za to w refrenie Pete tak cudnie śpiewa "uhhh somebody"). A skoro jestem przy temacie, to jedna z najseksowniejszych piosenek, jakie dane mi było usłyszeć. A ta wersja live jest mega mega mega! - 666 conducer (uwielbiam to "you're a sex sex sex conducer, how do you do the things you do sir?", no i Robert, który wlazł se na wzmacniacz i modli się do gitary). A teraz dwie piosenki, które potrafią wyrwać mnie z marazmu życiowego i wiecznych nawrotów depresji - Lien on your dreams i Conscience killer. Wspomniałam wcześniej kim był ojciec Roberta. Nie mówiłam jednak, że pomagał BRMC w trasach koncertowych i w czasie jednego koncertu zmarł, zawał serca, nie do uratowania. I jestem pełna podziwu, że BRMC postanowili nie odwoływać koncertu, zagrali, ale to był najsmutniejszy koncert jaki widziałam, a tyle rozpaczy w głosie Roberta podczas śpiewu sprawiało, że mnie samej chciało się płakać. Rzecz z całą historią związana, BRMC postanowili w ramach swoistego hołdu dla Michaela Beena nagrać cover jego piosenki. I wyszło im pięknie - Let the day begin. A jak już jestem przy piosenkach z ostatniej płyty (która ma trochę inne brzmienie, czuć tam smutek, czuć ból i wszystkie 7 etapów żałoby), to nie może zabraknąć Hate the taste i Rival. Mogłabym te piosenki wymieniać cały dzień. Ale rzucę jeszcze tylko kilka, jak ten utwór, który mnie hipnotyzuje i sprawia, że uśmiecham się złowieszczo, bo mam w głowie niecne plany - Shadow on the run. Albo Mercy, które zawsze powoduje u mnie melancholijny nastrój i sprawia, że myślę o sprawach z przeszłości, które mogłam rozwiązać inaczej.
I koniec mojej piosenkowej wyliczanki. To są moje ulubione kawałki, chociaż znając moją sklerozę, to pewnie i tak coś pominęłam. Dlaczego akurat ten zespół tak bardzo zgrywa się z moją duszą? Nie mam pojęcia. Może to zasługa ludzi w nim grających, ich historii, tego jak grają. A przelewają w swoje utwory całe swoje serca, dusze, wszystkie emocje. I odkryłam jak bardzo to wszystko pasuje i do mnie. Potrafią być buntowniczy, źli na cały świat, wkurzeni, albo smutni i depresyjni, ale to nie wyklucza poczucia humoru, dosyć przewrotnego, jak to wykonanie - Girls just want to have fun. Bywają też uroczy i słodcy do bólu zębów. Tak jak tu. W pewnym momencie zazdrościłam tej małej dziewczynce, że spotkała Roberta grającego na lotnisku. I to mi przypomina, że muszę się nauczyć grać 'Wild one' na gitarze. Kto wie. I ostatni już link, jaki podam. Ostatnia część z serii krótkich filmików nawiązujących do ich ostatniej płyty - this. Jak dla mnie kwintesencja zespołu. Są motóry, jest jazda w nieznane, wiatr we włosach, poczucie wolności i wiecznej wędrówki w poszukiwaniu sensu. I piękna recytacja równie pięknego wiersza. BRMC skradli mi serce i już żaden inny zespół nie będzie w stanie tego powtórzyć. Moja psychofaza na nich sprawia, że czytam każdy wywiad (także te po rosyjsku, a co, w końcu wmawiam sobie, że tak się uczę języka), oglądam niemalże każde video z koncertów i marzę o tym, by mieć ich wszystkie płyty (póki co mam jedną, ciężko je dostać). I marzy mi się pójście na ich koncert jak będą w Polsce. Będę stać pod barierkami, tego możecie być pewni. Na koniec jedno z moich ulubionych ich zdjęć (a jest ich sporo i gdybym chciała wstawić wszystkie, to ten post byłby dwa razy dłuższy). 

 Photo credit:
www.katiedervin.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz