czwartek, 26 września 2013

Whatever happened to my rock'n'roll?




  
  
Dzisiaj będzie o muzyce, filmie, moich przemyśleniach i odczuciach. Miałam napisać tego posta wczoraj późnym wieczorem, ale nie mogłam się skoncentrować i poukładać natłoku myśli. Zacznę więc od początku. Szukałam różnych różności w internetach i na tumblu, i trafiłam na pewien film. Nie żałuję, że go obejrzałam, żałuję jedynie, że tak późno się za to wzięłam. 
Film nazywa się 'Sound City' i przedstawia historię legendarnego studio nagrań - TRAILER. Jest to film dokumentalny, więc specyfika gatunku występuje. Ale warto obejrzeć, jeżeli ktoś kocha muzykę tak bardzo jak ja, to na pewno doceni ten film. Ja dałam mu aż 9 filmwebowych gwiazdek. Nawet jeżeli muzyka z USA lat 70, 80 nie jest moim priorytetem. To jednak ten film opowiada historię muzyki w taki sposób, że nie da się jej nie polubić. Czuć, że film robiony jest przez człowieka, który żyje i oddycha muzyką. I to, że kiedyś muzyka była robiona od serca. Miała serce i duszę człowieka, który ją tworzył. Teraz ciężko to znaleźć, w erze digitalizacji i auto tune. Przez cały seans na zmianę się uśmiechałam i miałam ciarki na plecach, żeby zaraz później czuć zbierające się łzy w oczach. Ze wzruszenia i smutku. W trailerze przewija się utwór BRMC 'Whatever happened to my rock'n'roll?' i nie mogli wybrać lepszej piosenki. Bo dokładnie takie pytanie dzwoniło mi w głowie po obejrzeniu tego filmu. Co się stało? Coś brutalnie pożarło serce i duszę muzyki w dzisiejszych czasach. Studio Sound City nie przetrwało próby czasu. Zostało wyparte przez nowocześniejsze studia, gdzie digital robi wszystko za muzyka. Ale cóż z tego, że komputerowo można odtworzyć dźwięk perkusji, poprawić błędy gitarzysty czy basisty? To co powstaje nie ma duszy, nikt mi nie wmówi, że takie suche i puste nagranie będzie lepsze niż koncert na żywo. Niż nagrywanie płyty z uczuciem. Siedzenie całą noc w studio i dopracowywanie każdego dźwięku. Zebranie grupy ludzi z różnymi uczuciami i przejściami, by mogli stworzyć coś, co poruszy serce drugiego człowieka. Oczywiście z drugiej strony, nowe technologie potrafią być bardzo pomocne, jeżeli używa się ich odpowiednio. 

"Trent Reznor: Now that everyone is empowered with these tools to create stuff, has there been a lot more great shit coming out? Not really. You still have to have something to do with those tools. You should really try to have something to say."

Dokładnie tak. Przywilejem artysty jest możliwość podzielenia się swoimi uczuciami z innymi ludźmi poprzez dany utwór. Ale to musi być szczere, prawdziwe uczucie, a nie chęć zarobienia jak największej ilości pieniędzy. Dlatego nie lubię tego komercyjnego gówna jakim dziś raczą mnie programy muzyczne i radio. Nie kupuję tego. Nikt mi nie wmówi, że współcześni piosenkarze i piosenkarki (nie będę wytykać palcem kto dokładnie, bo to niegrzeczne) mają coś głębokiego do przekazania innym. Jestem wyczulona na artyzm, piękno, brudne piękno szczerego uczucia. A co widzę i słyszę jak włączę np.: Vivę (MTV nie wymieniam, bo zmieniło się w jeden wielki program nastoletnich ciąż i innych 'problemów' bananowej młodzieży). Widzę 'artystów', którzy umieją jedynie świecić gołymi tyłkami, cyckami, gołą klatą i piękną buźką po operacji photoshop, chirurg plastyczny i godziny spędzone u kosmetyczki. A co słyszę? Digital, elektronikę, papkę, pulpę dźwięków, które nie mają większego uroku. Takie łupu cupu, przy którym można jedynie dobrze bawić się w klubie. Nie chodzę na imprezy do klubów. Wolę rockowe koncerty. Pewnie są ludzie, którzy myślą zupełnie odwrotnie, ale tak już jest. Dla mnie muzyka ma znaczenie. Żyję i oddycham muzyką. Jest dla mnie źródłem inspiracji, siły do życia i przetrwania. Dlatego nie kupuję tego komercyjnego badziewia jakim mnie raczą dzisiejsze czasy. Owszem, czasami znajdzie się prawdziwą perełkę wśród morza kiczu. Bardzo rzadko, ale zdarza się. 

Ale wracając do 'Sound City'. Naprawdę piękny film. Przypomniał mi jak bardzo kocham muzykę. I ci wszyscy utalentowani ludzie zebrani na jednym planie filmowym! Te wszystkie zespoły, Nirvana, Queens of Stone Age, Fleetwood Mac, nawet BRMC się pojawili w creditsach. Bo oni zostali po tej lepszej uduchowionej stronie muzyki (czym zdobyli moje serce, ale o nich był wcześniejszy post). I zobaczyć ich jak grają razem w jednym studio. Paul McCartney i Dave Grohl, spełnienie marzeń tego drugiego. Radość z grania widać i słychać w każdym dźwięku, każdym gitarowym riffie, każdym przejściu na perkusji. Coś pięknego. Jeżeli się kocha muzykę tak jak ja. I ten film jest źródłem naprawdę dobrych cytatów o muzyce i życiu w ogóle. 

"In this age of technology where you can simulate and manipulate everything. How do we retain that human element?" 

Piękne słowa. I może mój post będzie bardzo stronniczy, ale cóż. Jak dla mnie ten film był idealny. Czuję, że nie jeden raz do niego jeszcze wrócę. Gdy będę się czuć przygnębiona, smutna, będzie mi brakowało motywacji do czegokolwiek. Wtedy sobie przypomnę wszystko, co kocham. 

"I fell in love with the sweet sensation
I gave my heart to a simple chord
I gave my soul to a new religion
Whatever happened to you
Whatever happened to our rock'n'roll" 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz